Jako młody chłopak miałem jedno wielkie marzenie – zobaczyć Wielki Kanion. Pojawiło się ono ponad czterdzieści lat temu, gdy zobaczyłem go w kilku filmach, a szczególnie westernach, nagrywanych w pięknych amerykańskich plenerach Dzikiego Zachodu.
„Zobaczyć kiedyś to na żywo, na własne oczy. Przespacerować się jego krawędzią i spojrzeć w otchłań, by podziwiać ogrom, i tkwiącą w nim tajemnicę”. Stało się to deklaracją schowaną w głębi umysłu, ale taką nieogłoszoną światu, czyli bez wiary, bez nadziei, że się uda.
Ten cud świata przyrody stał się skrytym, nie bardzo realnym, a w każdym bądź razie bardzo mglistym, odległym marzeniem.
Później wielokrotnie, i w filmach przyrodniczych, i oglądanych fotkach mogłem zobaczyć wiele ciekawych ujęć na których Grand Canyon oraz wijąca się w dole rzeka Colorado przypominały o swym istnieniu i przypominały o chłopięcym marzeniu.
Wiele lat później „Sekret”, film o prawie przyciągania, o potędze ludzkiego umysłu sprowokował mnie do postawienia sobie kilku ważnych celów, do odświeżenia swoich marzeń. Przy okazji planów na nowy, 2008 rok, znalazło się kilka standartowych marzeń, celów powtarzanych rokrocznie oraz kilka zupełnie nowych i jedno bardzo stare, chłopięce marzenie. Oto ono: „widzę Wielki Kanion”. Wpisana data był konkretna – październik 2008. Do dziś nie wiem co sprawiło, że ten wpis się tam pojawił, ale się pojawił. Chyba była to siła tego marzenia.
Zaczął się 2008 rok – jak zwykle z hukiem. Później wszystko wróciło do normy. Toczyły się dni, tygodnie, miesiące. Zapomniałem o swoim wpisie w kalendarzu.
W październiku 2008 roku miałem podjąć decyzję, czy będę uczestniczył w światowej konwencji firmy w której pracuję. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Więcej było przeciw. Do pewnego momentu. Bo gdy usłyszałem od jednego z przyjaciół, iż przy okazji konwencji, wraz z rodziną i grupą znajomych wyrusza on kilka dni wcześniej, tylko po to, by zobaczyć … Wielki Kanion – w mojej głowie zagrały jakieś dzwonki. Poczułem dreszcz i coś jakby mnie prąd kopnął. Wielki Kanion!!! – pomyślałem. Sekundę później, była już wypracowana decyzja: Jadę zobaczyć Wielki Kanion!
Mój wpisany w kalendarz plan nie sprawdził się. Mógłby ktoś powiedzieć, że sekret nie zadziałał, bo nie zobaczyłem kanionu w październiku 2008 roku. Dla mnie jednak zadziałał. Zobaczyłem go później, bo w lutym 2009. W październiku natomiast zapadła decyzja, że jadę. Czyli działa.
Czterdzieści lat czekania, czterdzieści lat nie rezygnowania z marzenia.
Co mógłbym powiedzieć Wam, drodzy czytelnicy, przy tej okazji?
Warto czekać. Warto być wytrwałym.
Gdy się na coś czeka czterdzieści lat, to moment w którym to tak długo oczekiwane zdarzenie nadchodzi jest wielkim przeżyciem.
Oto ten moment.
Wyruszamy z Las Vegas w Nevadzie około czwartej rano. Wsiadamy w autobus i ruszamy w drogę. Wyjeżdżamy z centrum, tuż obok hotelu MGM Grand. Przejeżdżamy obok największych hoteli świata, wśród milionów wielkich świateł, reklam, migocących tak intensywnie, że zastanawiamy się – ileż to elektrowni musi pracować, by zaspokoić potrzeby tego miasta.
Ja jednak wiem, że te wszystkie budowle, te światła nie są w stanie przebić tego, co później zobaczę. Jestem tego pewien. To miasto to ludzkie dzieło. Pięknie świeci, błyszczy, mruga, kusi, ale gdzież tam mu do dzieł nie stworzonych ludzką ręką.
Mijajmy przedmieścia Las Vegas. To zupełnie inny świat. Nadal ładnie poukładany, czysty, elegancki, ale zupełnie inny niż to co widzimy w samym Las Vegas.
Wjeżdżamy na słynną Route 66, łączącą dwa przeciwległe krańce Stanów Zjednoczonych. Później już świetnymi amerykańskimi autostradami „prujemy” w kierunku kanionu, ale gnamy dokładnie tyle, ile można w tych warunkach, ani mili szybciej. Nikt nas nie wyprzedza, ani my nikogo nie wyprzedzamy. Wszyscy jadą grzecznie. A i ruch nie za duży.
Zatrzymujemy się na kilkadziesiąt minut w pobliżu jednej z największych elektrowni wodnych świata: Zapora Hoovera. Kilka fotek, podziwianie amerykańskiego kolosa i dalej.
Przypominają mi się stare, dobre westerny. Pustynia Mohave. Kaktusy. Góry piaskowców, dalej i wyżej ośnieżone szczyty górskie, a tuż przy drodze indiańskie wioski. Te ostatnie bardziej są sklepami z pamiątkami, niż prawdziwą wioską, ale trochę w tym prawdy jednak jest. Niektórzy z ludzi tam krzątających się wyglądają na prawdziwych Indian. Myślę sobie, szkoda, że nie ma tu moich kumpli z podwórka, z którymi kiedyś się zachwycaliśmy filmami, przygodami z udziałem Indian i kowbojów.
Z okien autobusu oglądamy mijane wielkie, otwarte przestrzenie pustyni – prerii, porośnięte trawami, krzewami, kaktusami, gdzieniegdzie pozamykane odległymi łańcuchami górskimi.
Przekraczamy granicę stanu Arizona.
Kilkaset kilometrów jazdy w kierunku kanionu dobiega końca. Dzieje się coś dziwnego. Przebiegają mnie dreszcze. Czuję, że jesteśmy blisko. Teren jest coraz bardziej płaski. Roślinność coraz niższa, jest coraz zimniej. Jesteśmy na wysokości ok. 2200 m nad poziomem morza.
Autobus parkuje. Do tej pory, gdy jeździłem w góry – było inaczej. Przyjeżdżało się z nizin, ukazywały się szczyty górskie, no i pięliśmy się później coraz wyżej. Tu żadnych gór nie widać. Wiem, że jestem blisko, a tam niedaleko jest wielka dziura w ziemi. Nie mogę się doczekać. Wiem, że to co zobaczymy jest odwrotnością gór. Tu wszystko się zaczyna u góry, a nie z dołu.
Wysiadamy z autobusu. Podobno to sto metrów do krawędzi. Między nami a kanionem jest pas roślinności. Karłowe, piękne, powykręcane sosny. Lubię drzewa, ale te są szczególne – bo małe. Takie małe drzewa nad czymś niepojęcie wielkim.
Tutaj jeszcze leży śnieg, mimo, że jesteśmy w Arizonie, jednym z najcieplejszych stanów w USA.
Znaki obok ścieżek kierują nas we właściwym kierunku. Nasz kierowca i jednocześnie przewodnik opuszcza nas. Spotkamy się z nim 4 kilometry dalej na następnym parkingu, a od tej pory idziemy sami, dwadzieścia kilka osób z Polski. Aparaty, kamery w pogotowiu. Mijamy kilka zakrętów w karłowatym, pełnym uroku lasku i za chwilę pewnie ujrzymy … Ta ścieżka ma może ze sto metrów, ale mi się wydaje, że jestem na wielokilometrowym spacerze. Czas mija niezwykle wolno, choć idziemy szybko, coraz szybciej. Spoglądam co krok przed siebie w nadziei, że jako pierwszy zobaczę to, co od czterdziestu lat, tu na mnie czeka, a trwa tak od milionów lat. Te ostatnie sekundy do pierwszego spojrzenia na Grand Canyon wydają się specjalnie wydłużać – pewnie by celebrować ten ważny moment.
W pewnym momencie przelatuje taka myśl, że kwestia czasu jest sprawą względną. Przecież zestawienie tych kilku sekund z czterdziestu laty wydaje się nie mieć sensu, ale tutaj te ostatnie sekundy podnoszą napięcie, sprawiają, że entuzjazm, emocje są na najwyższym poziomie. Jesteśmy podekscytowani wszyscy. Również ci, którzy lubią wyłącznie wycieczki nad morze, a nienawidzą gór. Tu jest inaczej, to nie są zwykłe góry. To jest cud świata przyrody. Widzę, że wszyscy uczestnicy wycieczki przeżywają to tak samo jak ja.
Kilka kroków dalej, ktoś kto postanowił podbiec, by być pierwszym krzyczy: „widzę go, widzę”! Za chwilę i ja widzę mały rąbek, mały wycinek tej wielkiej przestrzeni.
Jednak musimy postawić jeszcze kilkadziesiąt kroków, by znaleźć się nad samą krawędzią Kanionu.
Widzę! Widzę! Jest fantastycznie, jest pięknie. Jestem nad krawędzią Grand Canyonu.
Jest, co prawda, w wielu miejscach specjalny płotek zabezpieczający, ale dla wielu osób jest to widok tak porażający, że nie są w stanie zbliżyć się do krawędzi na kilka kroków.
Widzimy wielką otchłań. Dla mnie obytego z wysokościami i przestrzeniami gór jest łatwiej. Od samego początku mogę stać nad samą krawędzią i czuć, smakować: kolory, zapachy, odległości, głębokości, muśnięcia i podmuchy wiatru. Wiele osób oswaja się z widokiem z większej odległości. Widać, że drżą im kolana. To jest tak niesamowite, że niektórych unieruchamia na kilka minut. Zapominamy o zdjęciach i filmach. Najpierw to pierwsze wrażenie. Później przyjdzie czas na cieszenie się tym. Mamy czas. Mamy kilka godzin, by się delektować, fotografować, latać w wyobraźni, by się zastanowić nad pięknem świata, by podziękować w duchu za to piękno.
Słychać gdzieś śpiewające ptaki, niektóre też udaje się nam dostrzec na nieodległych gałęziach, ale sporo jest w powietrzu. Zazdroszczę im. Bo tylko one czują się tu stuprocentowo wolne. Mogą polecieć na drugą stronę. Polecieć w dół. Mogą wszystko.
Czyli jednak są stworzenia, które są bardziej uprzywilejowane niż my. Mogą tu mieszkać i korzystać z tego widoku, z tej wolności na całego i zawsze. My nie.
1600 metrów niżej wije się rzeka Kolorado ( są miejsca gdzie ta odległość sięga 2100m). Stąd wydaje się niepozorna jak strumyczek. W rzeczywistości to wielka, potężna, dynamiczna, agresywna, rozpędzona i niszczycielska rzeka. Niektórzy mówią, że Kanion to jej dzieło. Jeśli tak, to w takim razie jest to rzeka z duszą artysty. Jej dzieło jest wielkie, nie tylko w sensie metrów i kilometrów, również w każdym innym.
Na drugą stronę Kanionu jest 16 km, choć są miejsca gdzie kanion ma 24 km szerokości. To czego nie da się zobaczyć to jego długość – ponad czterysta kilometrów.
Gdy postałem kilka chwil nad krawędzią, gdy przemaszerowałem wraz z innymi wzdłuż kilka kilometrów, cały czas, moja dusza i ciało rwały się do tego by latać. Znalazło to wyraz na jednej z fotek, które ktoś mi zrobił. Okazało się, że taką ochotę mieli wszyscy, nawet ci z lękiem wysokości. I to był jedyny niedosyt z tego spotkania z Wielkim Kanionem, nie mogliśmy poczuć pełni wolności, nie mogliśmy polatać jak ptaki. I nie chodziło tu o jakikolwiek inny lot, np. śmigłowcem, bo ci, którzy nim się przelecieli mieli ten sam niedosyt. Ale cóż jesteśmy ludźmi i musimy się z tym pogodzić.
Każdy z nas, w kilku chwilach zadumy, wykonał jednak lot wzdłuż i wszerz kanionu, popikował w dół a następnie w górę. Odbyło się to wszystko w wyobraźni. Przynajmniej tak.
Nie możemy mieć wszystkiego, choć będąc nad kanionem doszliśmy do wniosku, że otrzymaliśmy naprawdę dużo – zrealizowaliśmy wielkie marzenie. Udowodniliśmy sobie, że możemy. Że wystarczy chcieć, że wystarczy iść we właściwą stronę, że wystarczy trochę odwagi. Udowodniliśmy sobie, że jesteśmy wytrwali, że wierzymy. To wszystko dobrze rokuje przed realizowaniem następnych wielkich marzeń.
Myślę, że ten ostatni wniosek jest również wskazówką, motywacją do utrwalania twojej wiary, do kształtowania twojej wytrwałości w twoich staraniach do osiągania swoich wielkich celów. Bo skoro ja mogłem, bo skoro mogło wielu moich przyjaciół, to możesz również ty. Możesz, pod warunkiem, że uwierzysz, że możesz.
Proponuję ci krótki filmik składający się z kilkudziesięciu slajdów zrobionych przeze mnie w czasie spaceru krawędzią Wielkiego Kanionu. To nie to co spacer na żywo, ale zawsze. Może cię to zdopinguje – tak jak mnie czterdzieści lat temu, pobudziły do marzeń podobne widoki.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są moderowane.