Każdy z nas ma swoje problemy, traumatyczne przeżycia, zdarzenia. Jako ludzi różni nas reakcja na nie. Jednych one przybijają, sprawiają, że się poddają, wpadają w depresję, zamartwiają się, co staje się często przyczyną utraty zdrowia. Z kolei dla innych są nauką, inspiracją do zmian, do przebudowy swojego życia, do rozwoju. Stanowią wręcz motywację, a nawet swego rodzaju dar.
Wiele miesięcy temu napisałem o człowieku, który mimo tego, że mógłby rozpaczać, rozczulać się nad swoim losem, mógłby rozmyślać nad tym czego mu brak, korzysta i cieszy się tym co ma. Oto link:http://piotrkiewra.pl/miroslaw-pych/
Myślę, że potrzebujemy takich historii, ponieważ pozwalają podbudowywać wiarę w siebie nadwyrężaną codziennie przez prozę życia.
Wszyscy chcieliby odnosić sukcesy, dokonywać rzeczy wielkich – za które później można by się spodziewać zaszczytów, podziwu otoczenia, poziomu życia będącego przedmiotem zazdrości innych – lub może mniejszych, ale dających odrobinę satysfakcji, szczęścia.
Wszyscy chcieliby, natomiast tylko nieliczni udadzą się w drogę prowadzącą na ów wymarzony szczyt. Ostatecznie tylko garstka z nich jest w stanie wytrwać ową wspinaczkę. Wg statystyk ponadprzeciętny sukces osiąga tylko 3 na 100 ludzi, a wielkie sukcesy tylko 1% spośród tych ponadprzeciętnych.
Dlaczego? Bo w drodze pod górę są pot i łzy. Są to lata prób i lata popełnianych błędów, lata nauki, lata oczekiwania w nadziei, że osiągnie się to, czego na początku drogi nigdy nie widać. Ci, którzy patrzą na to z boku, lub w wygodnej pozycji przed telewizorem, widzą tylko ostateczny sukces tych „którym się udało, bo mieli szczęście”. Nie widzą treningu, setek ćwiczeń fizycznych i mentalnych, zwątpień. Przede wszystkim nie czują tego bólu odczuwanego przez mistrzów.
I właśnie umiejętność pokonywania bólu, tego fizycznego, ale przede wszystkim przeszywającego umysł, skłaniającego do rezygnacji przy każdym bolesnym kroku, wyróżnia tę małą cząstkę od całej populacji. Rezygnujących z każdym takim krokiem przybywa, ubywa zaś tych, którzy wreszcie docierają na szczyt.
Co takiego podtrzymuje na duchu wytrwałych? Czy jest to tylko talent? Jakieś specjalne genetyczne zdolności? A może …? Nie!
Jest to jedna, ale za to potężna rzecz – wielkość marzenia, potęga celu do którego dążą. To wielkie marzenia pozwalają im pokonywać wszystkie problemy, wielki ból.
Oto przykład Anny Harkowskiej, kilkakrotnej wicemistrzyni świata w kolarstwie, mistrzyni Polski, zdobywczyni Pucharu Świata.
Ktoś, kto obserwował kiedyś górski potok wie, że nie da się go zatrzymać. Kamień na jego drodze, skała, potężna góra, nie są w stanie przeciwstawić się mu w drodze do morza. Każda próba powstrzymania zakończy się porażką. Nawet jeśli człowiek postawi tamę, to i tak woda po wezbraniu, z tym większą siłą w końcu ją przełamie, zniszczy, lub znajdzie ujście.
Historia Ani Harkowskiej, to właśnie historia osoby realizującej swoje cele z siłą górskiego potoku.
Poznałem jej historię zupełnie przez przypadek. Najpierw była to rozmowa z jej trenerem, rozmowa zresztą biznesowa. Z Anią pierwszy raz rozmawiałem w trakcie jej pobytu za oceanem, poprzez Skype. Ania mówiła o bólu. Szukała sposobu na pokonanie go, bo ból od ponad dziewięciu lat jest jej największym przeciwnikiem, ale … zacznijmy od początku.
Wiele lat temu mała, drobna dziewczynka zamarzyła, żeby zostać sportowcem. Wybrała dość trudną konkurencję – biegi, wymagające ciężkiej pracy, wielkiej wytrwałości, wytrzymałości. Ciężki trening sprawił, że nauczyła się pokonywać granicę bólu, nauczyła się iść z nim w parze w zasadzie codziennie. Każdy, kto przebiegł przynajmniej raz maraton, wie o czym mówię. Ania, mimo swoich osiemnastu lat, stała się już wtedy, w tej właśnie konkurencji, jedną z najlepszych biegaczek w Polsce.
Później wymyśliła dla siebie jeszcze trudniejszą konkurencję – triathlon, a to chyba najtrudniejsza i … najbardziej bolesna ze sportowych konkurencji. Osiągnęła w tej konkurencji tak wiele, że znalazła się w reprezentacji Polski na Olimpiadę Sydney 2000, ale PKOL zrezygnował w ostatniej chwili z wystawienia reprezentacji w tej konkurencji. To też zabolało.
Lata treningu sprawiły, że ból spowszedniał, stał się czymś normalnym. Każdy sportowiec wie, że trening bez bólu to strata czasu. Wydawało się, że już jest mistrzynią w pokonywaniu go, ale … prawdziwy sprawdzian miał dopiero nadejść.
Pewnego dnia wysiadła z autobusu, wychyliła się o krok poza jego obrys i … i z całym pędem uderzyło w nią auto. Lekarze nie mogli się doliczyć złamań. W końcu wyszło ich 26 na obu podudziach. Zmiażdżone kości, mięśnie, uszkodzone nerwy. Teraz poczuła prawdziwy ból. Fizyczny owszem. Ale ten nie był tak dotkliwy. Gorszy był ten drugi, w psychice, w umyśle. Co z jej bieganiem, jazdą na rowerze, pływaniem? Nie wyobrażała sobie życia bez tego.
Ból naprawdę był wielki, tym bardziej, że groziła jej amputacja nóg. Skończyło się na utracie kości strzałkowej oraz jednego stawu skokowego – został zastąpiony metalem (który co jakiś czas się zużywa). Nie dało się też uratować kilku drobniejszych mięśni. Powoli zaczęła sobie zdawać sprawę, że już nigdy nie będzie mogła biegać. Piszczele i kości strzałkowe podrutowane, poprzetykane śrubami i szynami.
Kości nie chciały się zrastać, a tymczasem niecierpliwa dziewczyna wymyśliła sobie, że się nie podda, że mimo wszystko będzie sportowcem. Doszła do wniosku, że na rowerze da się jeździć, mimo tego, że konstrukcja utworzona z metalowych części i fragmentów jej własnych kości była konstrukcją tak słabą, że trudno jej było chodzić o kulach, to wszystko mogło się zawalić w każdej chwili. I tak pewnego dnia się stało. Kolejna operacja, specjalne leki, rehabilitacja i ciągły ból.
Nie mogła chodzić bez kul, ale na rower siadała. Z pomocą innych ludzi. Gdy zaczynała pedałować czuła, że jest w swoim żywiole. Było całkiem nieźle … gdyby nie ten ból. Częściowo uśmierzała go świadomość, że kiedyś osiągnie to, o czym marzy.
Zapominała o nim do momentu, gdy trzeba było zsiąść z roweru. Oczekiwanie na kolejny trening. Oczekiwanie znowu w bólu, jak u każdego sportowca. Większość ludzi w takich sytuacjach sięga po środki przeciwbólowe, ale nie sportowcy, nie Ania. Z prostej przyczyny, są zabronione, są na liście środków dopingujących.
Sportowców widzimy na zawodach, na sportowych arenach. Dzięki kamerom kibice uczestniczą w treningu i życiu sportowców, szczególnie tych z pierwszych stron gazet. Wiedzą o nich prawie wszystko. Natomiast kolarzy widzimy najczęściej w chwili, gdy mijają metę. Trwa to kilka sekund i po wszystkim. Tylko zawodnicy wiedzą, ile czasu spędza się na rowerze. Pedałowanie trwające kilka godzin dziennie, dzień w dzień, miesiąc po miesiącu, rocznie 20 tysięcy kilometrów i więcej. By dojść do mistrzostwa trzeba trenować wiele lat.
W zestawieniu z tymi kilkoma sekundami w czasie których widzowie mogą się ekscytować finiszem i podziwiać najszybszych i najbardziej wytrwałych, to całe wieki. W pogodzie i niepogodzie, po śniegu i lodzie, w upale, deszczu, zimnie. Dodatkowo jeszcze w czterech ścianach domu, lub sali ćwiczeń – na rowerze umieszczonym na rolkach.
Na ulicy, na szosie, kolarzom nie sprzyjają też kierowcy. Ania przekonuje się o tym prawie na każdym treningu, gdy ją trącają, potrącają, przewracają, zmuszają do wjeżdżania do … przydrożnego rowu. Nie zauważają – niestety – drobnej, ale za to kolorowo ubranej sylwetki na rowerze.
Jeden z największych polskich kolarzy Ryszard Szurkowski, zapytany kiedyś, co widział uczestnicząc w setkach wyścigów, w różnych częściach świata, odpowiedział: przednie koło.
I tak jest w przypadku Ani. Wpatrzona w przednie koło, jednak widzi w wyobraźni swój cel. To wygrane, to mistrzostwo, to wjazd na szczyt. Z tym, że akurat dla niej, jest to jazda w wielkim bólu. A największy jest wtedy, gdy trzeba się wspinać, stanąć na pedałach i z całą siłą je naciskać.
Spotkałem kiedyś Anię w czasie treningu. Właśnie zjeżdżała ze wzniesienia. Trudno było ją dogonić … samochodem. 97 km na godzinę.
Życie sportowca, nawet wielkiego, osiągającego mistrzostwo świata, czy mistrzostwo olimpijskie jak w przypadku Mirka Pycha, nie oznacza jeszcze życia w dostatku. Zarówno Mirek jak i Ania to nie zawodowcy, to czystej wody amatorzy, osiągający „profesjonalne” wyniki. Ania trenuje jak zawodowiec, lecz finansuje to z własnej kieszeni.
W międzyczasie skończyła studia. Z wykształcenia jest nauczycielką, ale ma też drugi fakultet – Fizjoterapia i Odnowa Biologiczna w Sporcie.
Te studia to również wielki ból, bo dziewczyna z nogami podrutowanymi i połatanymi metalem musiała odbywać zajęcia jak każdy inny student wychowania fizycznego, czyli z mnóstwem zajęć praktycznych, a problemem było chodzenie. Wraz ze wzrostem jej sportowej formy odrzuciła kule. Wyprostowała się. Dzisiaj trudno zauważyć, że jest jakiś problem.
Podjęła też studia doktoranckie, ale na razie, ze względu na karierę sportową musiała to odłożyć w czasie.
Nie można tu nie powiedzieć o trenerze Ani, Marianie Kowalskim, który poświęca nie tylko czas, służy wiedzą, jest mechanikiem, kierowcą, menedżerem, masażystą, dietetykiem, obsługą techniczną w czasie zawodów, ale wykłada na to również swoje pieniądze, wszystkie jakie ma.
Dlatego Ania i jej trener poszukują sponsora. Wierzą, że sponsorowi to się opłaci. Będą przecież wozić na sobie, na rowerach, na samochodzie logo sponsorów. To żywa, kolorowa, bardzo medialna i profesjonalna reklama. W czasie częstych wywiadów o sponsorach się mówi, dzięki sportowcom ich nazwisko i imię wypływają na szersze wody, nazwa firmy zapada w pamięć.
Kolarstwo to wbrew pozorom bardzo drogi sport. Niewyobrażalnie drogi, jeśli nie ma się sponsora: rower na wyścigi etapowe, rower do czasówki, części zamienne, stroje, odżywki, wyjazdy na zawody, specjalny samochód przystosowany do przewozu rowerów (takich rowerów nie można przewozić na zewnątrz, w deszczu, na słońcu, w kurzu). Gdy rower kosztuje tyle co niezłej klasy auto, a za koło od roweru trzeba zapłacić wielomiesięczną pensją, to bycie amatorem może się wydawać bez sensu. Jak trudno być profesjonalnym kolarzem, i to kobietą pokonującą tyle przeszkód, w przypadku, gdy trzeba pokryć wydatki związane z byciem sportowcem reprezentującym Polskę (z bardzo skromnym udziałem związku kolarskiego), gdy roczne koszty przekraczają sto tysięcy złotych, wie naprawdę niewiele osób.
To jest kolejna przyczyna bólu. Ale Ania i jej trener tworzą, mimo to, profesjonalny zespół i pokonują ten, i wszystkie inne odmiany bólu razem. Również ten wywoływany ludzką zawiścią, próbami przeszkadzania, czy wręcz wyeliminowania Ani z konkurencji. Nad tym wszystkim czuwa trener, który pilnuje, by nikt nie podmienił bidonów z odżywkami, na takie w których komisja antydopingowa wykryłaby zakazane środki dopingujące, pilnuje przed niekompetentnymi lekarzami, a takich jest jednak sporo. Gdyby tego nie robił Ania byłaby dzisiaj osobą bez nóg, lub w ogóle nie byłoby jej już wśród nas (jedna z niewłaściwych interwencji lekarskich zakończyła się reanimacją).
O wielkim charakterze Ani świadczy „przygoda” z tegorocznych mistrzostw Polski. Dzień przed wyścigiem, w czasie treningu na rowerze, potrącił ją samochód. Znalazła się w szpitalu, poobijana, poraniona, obolała, ze szwami na dłoniach, łokciach. Na własną prośbę opuściła szpital tuż przed rozpoczęciem zawodów, stanęła na starcie i … wygrała. To tylko jeden z jej epizodów. O zagubionym sprzęcie na lotniskach, startach na pożyczonych rowerach i tysiącach innych przygód z jej kariery, nie ma tu miejsca, a są to ciekawe rzeczy.
Mimo niepełnosprawności, Ania oprócz startów w kategoriach paraolimpijskich staruje również z pełnosprawnymi sportowcami, również w tych najważniejszych – mistrzowskiej rangi. Zawstydza często kolarzy – mężczyzn, staje również z nimi w szranki, nierzadko wygrywając.
Wszystko to pokazuje Anię jako mistrzynię w pokonywaniu bólu, kamieni, skał, problemów (i kierowców – zabójców) na jej drodze. Pokazuje jej upór i wielki charakter we wjeżdżaniu na wielką górę, górę, którą tak trudno zdobyć innym, bo się boją, mają za mało woli, wytrwałości, a przede wszystkim nie potrafią pokonywać bólu.
Ania pokonuje ten ból i wszelkie przeszkody z siłą górskiego potoku.
Ania oprócz swojego mistrzostwa w sporcie i pięknego uśmiechu zdobiącego jej twarz prawie cały czas, ma jeszcze jedną niezaprzeczalną zaletę, bardzo rzadką zaletę. Nigdy nie narzeka, nie skarży się.
Pokazuję ten przykład, bo warto go poznać. Można się z niego wiele nauczyć. Ale jedna rzecz, jedna nauka, jedna myśl jest tu szczególnie wartościowa. Ta myśl może się stać również naszym przekonaniem, tak jak stało się przekonaniem, wręcz celem życia Ani. Cytuję ją tu za Anthony Robbinsem:
ZAWSZE JEST JAKIŚ SPOSÓB NA (…), JEŚLI TEGO NAPRAWDĘ CHCĘ.
W przypadku Ani, między nawiasami znalazł się jej życiowy cel: mistrzostwo świata.
Każdy może wstawić między nawiasy właściwe dla siebie słowa, np. tak potrzebne dla wielu: odzyskanie wiary w swoje możliwości.
Ania swoim przykładem pokazuje, że jeśli się tego naprawdę chce, to nie przeszkodzi temu nic, wypadek, wielki ból, żadne przeciwności. Przykład Ani, jej trenera (podobnie Mirka Pycha) pokazuje, że to co dla wielu jest przeszkodą, dla nich jest swoistym darem, który z tym większą motywacją i pasją karze im wspinać się na tę wielką górę zwaną życiem. Mimo tego, iż osoby o których tu piszę, nie traktują tego jako swojej życiowej misji, ja tak to widzę – jako swego rodzaju misję.
Otóż, moim zdaniem,
ich życie potoczyło się właśnie tak, by wzmacniać wiarę innych.
Opowiadam historię Ani, jej trenera, Mirka Pycha, ludzi pokonujących przeszkody z siłą górskiego potoku, bo wierzę, że ich nieuświadomioną misją jest przekazanie tej siły innym, poprzez pokazanie, jak w pełni wykorzystywać swoje możliwości, ograniczane przede wszystkim przekonaniami tkwiącymi w umysłach, oraz zwykłym, fizycznym bólem.
P.s.
1. Wszystkich, którzy chcieliby wesprzeć Anię w jej sportowej drodze proszę o kontakt poprzez formularz kontaktowy, lub bezpośrednio z Anią Harkowską (mail: harkowska.ania@gmail.com oraz tel. 510 191 215)
2. Od kilku miesięcy Ania pokonała dużą część bólu, który ją nękał z wielką siłą przez ponad dziewięć lat. Jak to się stało? Jaki znalazła na to sposób? Po szczegóły odsyłam do Ani.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są moderowane.