Niniejszy tekst jest dalszym ciągiem innego tekstu: Kropelka i Taniec radości
Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie jest bezwstydna,
nie jest bezwstydna,
nie szuka swego,
nie unosi się gniewem,
nie pamięta złego;
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
nie cieszy się z niesprawiedliwości,
lecz współweseli się z prawdą.
Wszystko znosi,
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje.
Miłość nigdy nie ustaje.
Hymn o miłości, fragm.. Biblia, list do Koryntian
Czekał, bo gdy ona parzy herbatę, prasuje, sprząta, tak ją to pochłania, iż w tym czasie nie da się z nią rozmawiać, o cokolwiek pytać. Ona nie potrafi czegoś robić bez zaangażowania, jest w tym obecna całą sobą, a wtedy spod jej ręki wychodzą prawdziwe cuda. Gdy patrzy się na wyprasowany przez nią obrus, widać tam jej duszę, gdy się je ciocine ciasteczka, to wyczuwa się tam nie tylko mąkę, cukier, jest tam jeszcze coś, czego nie ma w przepisach.
Dlatego Piotr czekał, przyglądał się i dostrzegał jak powoli z tych drobnych czynności, z pozoru niepoukładanych ruchów, wyłania się dzieło jej serca, wyłania się jej miłość. Ona wszędzie pozostawia ślad swojej obecności, swojego poświęcenia, choćby na ubranej przez nią choince, w poukładanych na stole owocach, w zapalonej przez nią świecy. Wystarczy się rozejrzeć po pokoju, by dojrzeć aniołki nie tylko w porcelanowych i glinianych figurkach, lecz w każdym zakątku jej mieszkania. Część z nich ma postać, pozostałe są niewidoczne, lecz się je czuje. One tańczą, rozmyślają, śmieją się, lub płaczą. Każdy z nich to kawałek jej duszy.
Nie nudził się, bo przy niej nie można się nudzić, bycie u cioci to prawdziwa medytacja, nie potrzeba słów, nie potrzeba poważnych tematów, wystarczy być, wystarczy patrzeć, a można się poczuć, jakby razem z ciocią uczestniczyło się w jakimś wielkim dziele, w czymś co przypomina … taniec
Gdy skończyła, usiadła naprzeciwko Piotra, uśmiechnęła się do niego, lecz on zamyślony nie zauważył tego. Dopiero, gdy postawiła przy nim filiżankę pachnącej herbaty i podziękowała za cierpliwość, poruszył się. Spojrzał na nią i powiedział:
- Ciociu, patrzyłem na ciebie jak sprzątasz, jak się uwijasz po swoim mieszkaniu i widziałem w tobie coś, co … Chciałbym byś mi o tym opowiedziała, jeśli możesz oczywiście.
- Opowiem, lecz nie wiem o czym mam ci opowiedzieć, a gdy patrzę na ciebie to zaczynam rozumieć, że coś się w tobie dzieje i chyba świąteczny nastrój jeszcze to pogłębił. Zgadza się? – powiedziała cicho, patrząc na niego i próbując zgadnąć, o co chciałby ją zapytać.
- Ciociu, opowiedz mi o swojej tęsknocie! – odważył się poprosić.
Ona popatrzyła czule na niego, oczy jej się lekko zaszkliły, odwróciła więc szybko twarz, wstała i … wyszła do kuchni. Po chwili wróciła, już z uśmiechem, a na talerzyku przed nią leżało kilka ciasteczek. Powiedziała:
- To jeszcze nie święta, lecz jest jakoś tak świątecznie, że pozwolimy sobie na tych parę łakoci, co ty na to, Piotrze? – i nie czekając na jego odpowiedź, kontynuowała:
- Dobrze, opowiem ci o mojej tęsknocie. – Na chwilkę się zamyśliła, odleciała gdzieś w czasie. Piotr domyślił się gdzie i jak długą odbywa podróż. Patrzył na nią, lecz nie dostrzegał w niej smutku, wręcz przeciwnie, dostrzegał spokój, ciszę, wdzięczność, pogodzenie się, harmonię, radość. Żadnej przykrości, żadnej pretensji, żadnego żalu, nic z tych rzeczy. Był ciekaw, więc znowu czekał.
Ona patrzyła w palącą się świecę. On również spojrzał w smukły, nieruchomy płomień, a ten lekko się poruszył, zachwiał, zaświecił to jaśniejszym, to mniejszym światłem i po chwili się uspokoił. Od tej pory trwał nieruchomo, jakby był namalowanym obrazem, a nie żywym, gorącym ogniem.
Domyślił się, iż w ogniu ciocia zobaczyła wiosenną łąkę pełną kwiatów, zobaczyła motyle, zobaczyła swój taniec, zobaczyła nieznajomego chłopaka. Jeszcze raz przeżywała najpiękniejsze wakacje swojego życia. Oderwał na chwilę wzrok od płomienia i spojrzał na ciocię. Była szczęśliwa. Zaczęła swoją opowieść:
- Moja tęsknota … Tak wiele jej było, tak dużo wylałam łez z jej powodu … ach! Tak, wiem co to znaczy tęsknić, pięćdziesiąt lat to sporo czasu. – tu głos jej zadrżał, więc na chwilę przerwała. Pochrząkała trochę, jakby chcąc pokazać, że to nie z powodu wzruszenia. Wypiła łyk herbaty i kontynuowała dalej:
- Tak, pięćdziesiąt lat … Zanim motyle nie zaprowadziły mnie do chłopaka leżącego na mojej łące, nie wiedziałam, co to tęsknota. Lecz już pierwszego wieczoru, gdy każde z nas poszło do domu, poczułam, że czas mi się dłużył, choć umówiliśmy się następnego ranka. I od tego wieczoru do dzisiaj tęsknię i tęsknię. Owszem moja tęsknota dojrzewała, przemieniała się, przemieniała i rozwijała mnie. Wiele mnie nauczyła, dzięki niej wiele zrozumiałam, dzięki niej jestem szczęśliwa.
Pierwsze dwa lata moja tęsknota, to potrzeba bliskości. Po prostu chciałam być blisko niego, mojego łąkowego, trochę zagubionego, nieśmiałego chłopaka. Byliśmy jednak daleko, zamiast niego musiały wystarczyć mi jego listy. Były piękne, pełne entuzjazmu, pełne wiosny, pełne naszej łąki, słowików, skowronków, świerszczy, motyli. Te listy były też pełne mnie i pełne jego tęsknoty do mnie. Pisał o mnie, o moim tańcu, o motylach, które uknuły spisek przeciwko nam. Pisał o moich włosach, o wietrze z którym się ścigałam. Czytałam te słowa po sto i tysiąc razy, śmiałam się i płakałam. Czasem płakałam ze śmiechu, tak mnie bawiły opisy jego dni, miesiące oczekiwania na spotkanie ze mną.
Pisał o swojej tęsknocie w każdym liście, w każdym zdaniu. Ja pisałam o swojej. Jego tęsknota dodawała mi sił, a moja jemu. Wiedziałam, że nie jestem sama, że myśli, że czeka.
Czułam się wspaniale. Czekałam na każdy kolejny list jak na spotkanie z moim ukochanym. Zresztą tak naprawdę to były randki, mówił o uczuciach, poznawałam jego tajemnice. Pisał tak pięknie, tyle czułam tam bicia jego serca, tyle jego oddechu, tyle ciepła w spojrzeniach jego oczu, tyle jego obecności, że nie musiałam się do niego przytulać, bo wydawało mi się, że cały czas jestem w niego wtulona.
Swoją tęsknotę również ja wkładałam do kopert i wysyłałam mu systematycznie. Karmiliśmy się tymi listami, nie potrzebowaliśmy jedzenia, niczego nie potrzebowałam. Cieszyłam się jego obecnością, choć był daleko. – ciocia na chwilę przerwała. Jej nastrój się zmienił, wystarczył ułamek sekundy, by ciocia znalazła się w zupełnie innym fragmencie swojego życia i że nie jest to fragment, który chętnie wspomina.
- Później … – nie dokończyła i natychmiast wyszła do kuchni. Zamknęła drzwi. Piotr mógł się jedynie domyślać, ile w jej sercu przepływało teraz żalu i smutku, i ile łez – tam za drzwiami – ciocia ukryła.
Wróciła po kilku minutach i powiedziała:
- Przepraszam Piotrze, muszę to przejść silna, to jest ten kawałek życia, który mnie do dzisiaj mocno boli.
On nie przyjeżdżał do mnie. Zastanawiałam się dlaczego, przecież obiecywał, zapewniał, że przyjedzie za miesiąc, za pół roku, a na pewno na następne wakacje. Lecz nie przyjeżdżał. A moja tęsknota rosła i rosła. Potrzebowałam go, tyle miałam mu do pokazania, bo resztę powiedziałam w listach.
Gdy mijał drugi rok od naszego poznania, mimo, że pisaliśmy listy i że były one gorące, moja nadzieja, że go ujrzę była coraz mniejsza. Lecz trwałam, a ze mną moja tęsknota.
I pewnego dnia zdarzyło się coś co zamieniło moją tęsknotę w żal, w poczucie winy. Z pełnej wiary, kochającej, młodej dziewczyny, stałam się zepsutą kobietą – tak przynajmniej siebie wtedy widziałam. Krótka chwila, dosłowne kilka wieczorów z innym chłopakiem, zbytnia wrażliwość na jego piękne, pełne obietnic słowa, jego wielka niecierpliwość, pewność siebie, męskość, sprawiły, że zapomniałam – tylko na chwilę – o sercu, o jego cichym głosie, a usłuchałam ludzkiego, głośnego, powabnego. Usłyszałam dwa głosy: głos pięknego mężczyzny i głos mego ciała. I uległam.
Miesiąc miodowy trwał jednak krótko. Zniknął czar, zniknął bardzo szybko, a ja zrobiłam z siebie ofiarę, zrobiłam z siebie potwora, kogoś kto ukradł mojemu łąkowemu chłopakowi szczęście. Cały czas myślałam o nim, o tym jak bardzo go skrzywdziłam, ile mu zabrałam. Straciłam wiarę we wszystkie wartości.
Nie szanowałam siebie, przez długie lata chodziłam nad przepaścią i zastanawiałam się nad każdym postawionym krokiem. Każdy z nich wymagał odwagi, jeden by się unicestwić, drugi by żyć.
Uciekałam, gdzie się tylko dało. Najpierw wyjechałam, aby być jak najdalej od mojej łąki, później uciekałam od wspomnień. Uciekałam angażując się w pracę, w działalność, grałam szczęśliwą, spełnioną, samotną kobietę, lecz tylko ja wiedziałam, ile płacę za tę grę, za ten fałszywy uśmiech na twarzy, za tłumienie głosu serca.
A ono cały czas mi mówiło, że kocha, że nic się nie zmieniło, lecz mój umysł sprawiał, że czułam się winna, że czułam się niegodna miłości, niegodna by spojrzeć kolejnemu mężczyźnie w oczy. Lecz nie to było najgorsze, największy ból, wręcz rozpacz, bezgraniczne cierpienie, sprawiał brak wiary: te dwie połówki jednej kropli już nigdy nie będą razem, już nigdy się nie odnajdą w oceanie życia.
Każdego dnia niszczyłam cokolwiek, co mogłoby tę wiarę podnieść z upadku, a każdy kopniak, którego sobie wymierzałam zabijał moją chęć istnienia, nic w moim życiu nie miało sensu. Żyłam tylko dlatego, że nie miałam odwagi nie żyć.
I nie wiem jak długo, by to trwało, gdyby nie to, że któregoś dnia moja tęsknota znowu odżyła, znowu stała się tęsknotą, przestałam się winić, nagle zobaczyłam słońce na niebie. A stało się to znowu za sprawą motyla, który usiadł na mojej dłoni. Gdy odleciał postanowiłam pójść za nim. Zaprowadził mnie do mojej koleżanki, która opowiedziała mi swoją historię życia. Była smutna, wręcz zrozpaczona, bo ktoś ją skrzywdził. Pamiętam jak przez kilka godzin przekonywałam ją, by przebaczyła. Użyłam tysięcy argumentów, aż zdałam sobie sama sprawę, że skoro można przebaczyć komuś, to można też przebaczyć sobie samej. I tak się stało. Spojrzałam wtedy – tego wieczora w lustro, pierwszy raz od wielu lat i nie wstydziłam się siebie samej.
Zaprzyjaźniłam się z lustrem, dzięki niemu zobaczyłam tam osóbkę, którą warto pokochać na nowo. I tak wróciła we wspomnieniach łąka, wrócił taniec, wrócił we wspomnieniach chłopak, wróciła tęsknota. Była już inna, dojrzalsza, głębsza. Zmieniała się każdego dnia, każdego dnia dokuczała mi mniej, bo coraz bardziej kochałam siebie. Przestałam być ofiarą.
Kolejny etap zaczął się znowu za sprawą motyla. Odważyłam się pojechać w miejsce, gdzie kiedyś była nasza – moja i mojego łąkowego chłopaka, łąka. Jest tam teraz osiedle, ale jest też park i tam spacerowałam. Wśród kwiatów latał motyl. Poobserwowałam go chwilkę, nawet zaczęłam się zastanawiać co się teraz zdarzy. Lecz nic się nie zdarzyło, tak mi się przynajmniej wydawało. Przyglądałam się motylowi chyba z godzinę. I nic. Postanowiłam odejść. Gdy tylko przeszłam parę kroków, mój motyl przeleciał koło mnie, parę metrów dalej zetknął się z innym motylem i razem gdzieś odleciały.
Wróciłam do domu. Od tej pory zastanawiałam się nad tym co widziałam. Załamałam się – motyle odleciały, więc odleciała też moja nadzieja – tak myślałam. Jednak wspomnienie pary motyli nie dawało mi spokoju, doszukiwanie się tam rozwiązania mojej zagadki stało się moją obsesją. Nawet zaczęłam siebie ganić za przejmowanie się jakimiś przepowiedniami.
Minął chyba rok, któregoś dnia siedziałam sobie i przez okno obserwowałam padający deszcz. Krople spływały po szybie, jedna za drugą, jedna za drugą. Tańczyły, skręcały to w lewo, to w prawo, łączyły się … Spływały i łączyły się … W tym momencie zrozumiałam. To było takie proste, a ja przez rok nie mogłam tego zrozumieć. Motyle mi to pokazały już dawno, a ja się doszukiwałam jakichś ukrytych znaczeń, tam, gdzie wszystko było jasne od pierwszej chwili.
Tych łączących się kropel potrzebowałam, bardzo ich potrzebowałam. Moja wiara natychmiast urosła, znowu przypomniałam sobie to, co powiedział mój łąkowy chłopak i znowu stał się moją kropelką, a ja jego. Nie miało znaczenia to, że był daleko ode mnie, że nie wiedział o mnie, o moich kolejach losu nic. Od jego ostatniego listu, w którym napisał tylko: „Moja kropelka przepadła gdzieś w oceanie, już nigdy jej nie odnajdę”, nie miałam o nim żadnej wiadomości, ani słowa.
Zdałam sobie sprawę, że moja tęsknota to miłość. Od tej pory przestały rosnąć moje pragnienia, przestała dokuczać samotność, pojawiło się współodczuwanie. On może czuł to samo, może nie, nie miało to znaczenia. Przepełniło mnie uczucie, pojawiło się wreszcie trochę radości, coś czego od ostatniego listu mojego chłopaka do mnie, nie zaznałam nigdy.
Zrozumiałam, że spotykamy innych ludzi, wykonujemy wspólny marsz, lub bieg, by się nauczyć czegoś o sobie. Może to trwać całe życie, może być jednorazowym spotkaniem, aktem, a może być tańcem, który odbył się w czasie wakacji i nauczył nas życia. Jako młoda dziewczyna wtedy jeszcze tego nie rozumiałam, był to początek mojej drogi, drogi pełnej cierpienia, ale też pełnej przemian. To dojrzewanie trwało wiele lat.
Było w moim życiu wiele tęsknot, na początku takie, które nie dawały spać, bo pragnęłam być blisko, pragnęłam dotyku, docenienia, później takie, które odbierały spokój, powodowały płacz całymi miesiącami, wzniecały poczucie nieszczęścia, samotności.
Dość wcześnie pozbierałam się i zaczęłam swój samotny bieg po łąkach życia, czasem ukwieconych , częściej pustych, brzydkich, pełnych szarości, nudy. Mimo odległości od mojego łąkowego chłopaka, mimo, że motyle nas do siebie już nigdy nie prowadziły, to jestem szczęśliwa, bo odkryłam co tak naprawdę jest szczęściem – prawdziwa miłość.
Kto wie, czy gdyby łąka zaprowadziła nas do wspólnego życia, czy bylibyśmy szczęśliwi, tak jak jesteśmy teraz, mimo, że daleko od siebie. Trudno powiedzieć, ale wiem, że niczego nie żałuję. Wiem, że nadal tęsknię, a ta tęsknota jest pełna radości.
Połączyła nas łąka i ona w nas trwa, jesteśmy jedna kroplą, mimo, że każda z jej połówek jest daleko, jednak łączy je ocean. Odległość między nami nie odgrywa żadnej roli, przestrzeń, która nas dzieli, tak naprawdę nas łączy, jest nicią, jest niebem, jest naszym rajem, jest miłością.
To, że na co dzień moja twarz, moje oczy, nie są w pełni szczęśliwe, to tylko dowód na to, że jako ludzie nie jesteśmy doskonali. Mam świadomość tego, że pełne szczęście, pełna radość nastąpi, gdy wszystkie pragnienia znikną, a póki nie znikną, to będą się pojawiać krótkie chwile słabości, tęsknoty.
Dzisiaj wiem: pragnienia zabierają nam wolność, nic w zmian nie dają, prócz cierpienia.
Życie jest piękne, wszystko co się zdarzyło miało swój cel, wszystko co się jeszcze wydarzy także będzie go miało. Zrozumienie czym jest miłość jest celem naszego życia, a na drodze do niej stają tęsknoty, cierpienia.
Przez te pięćdziesiąt lat miałam wiele marzeń, dzisiaj pozostało jedno: zobaczyć jeszcze raz zakłopotaną, nieśmiałą minę mojego chłopaka. Tylko do tego tęsknię. Resztę już mam. – ciocia skończyła.
Wstała i poszła się krzątać przy swojej choince. Czy coś tam zgubiła, czy chciała znaleźć, dla Piotra nie miało to znaczenia.
Postanowił zadać cioci jeszcze jedno pytanie i takie samo drugiej połówce kropelki i to jeszcze teraz, w czasie świąt, bo to czas szczególny, czas narodzin, czas przemian, czas zrozumienia, czas odkrywania drogi do miłości.
Cz. II Złota klatka
W dużym, acz przytulnym salonie stała choinka. W kominku buchały płomienie, oświetlając migoczącym światłem całe pomieszczenie. Oprócz światła, z kominka płynęło przyjemne ciepło. Świąteczny nastrój sprawił, że dwaj mężczyźni szybko zaczęli rozmowę na frapujący ich temat. Piotr zadał pytanie i czekał. Mężczyzna zastanawiał się dłuższą chwilę. Jego wzrok utkwił gdzieś daleko, daleko, znacznie dalej niż choinka, niż kolorowe ozdoby. Piotr wiedział – nawet w duchu się uśmiechnął, że mężczyzna trafił do starego kina i przegląda w przyspieszonym tempie wszystkie stare filmy, swoje filmy z ostatnich pięćdziesięciu lat. Gdy jego wzrok spoczął tym razem na migającym świetle kominka, zaczął mówić:
- Cóż mogę powiedzieć o trwającej pół wieku tęsknocie? Mogę dużo powiedzieć. Z niej się wszystko urodziło – z niej narodziła się miłość. Tęsknota mnie zmieniła, obudziła moją wrażliwość, stałem się lepszym człowiekiem, wydoroślałem, nauczyłem się współodczuwać. Wyrosłe z tęsknoty cierpienie przez tych kilkadziesiąt lat doprowadziło mnie do najważniejszego odkrycia: cierpienie jest potrzebne, by zrozumieć, że jest niepotrzebne.
Gdy to zrozumiałem stałem się wolny. Przestała mi przeszkadzać moja samotność, a wtedy zaczęły się dziać cuda. Największym cudem była moja radość. Musiałem przeżyć lata smutku, by wreszcie ją wybrać. Cierpiałem, bo tak chciałem, byłem smutny, bo tak chciałem. Zadręczałem się pytaniami prowadzącymi do udręki, do pogłębiania smutku i cierpienia, bo tak chciałem. Musiało jednak minąć wiele lat, by się zorientować, że to do niczego nie prowadzi.
Z tęsknoty więc wszystko się narodziło: miłość, wolność, radość.
Jednak, by się to stało, musiałem się rozprawić ze wspomnieniami, i z przyszłością. Tutaj pomógł mi taniec, on sprawił, że żyłem chwilą, że byłem tu i teraz.
Lecz każdy, kto obserwował mój taniec, kto zaglądał we mnie głębiej, mówił, że widzi w moim tańcu jakąś tęsknotę, tylko ja wiedziałem o niej wszystko, o jej niszczycielskim płomieniu, lecz też o jej budującej sile.
Czasem patrzę na to swoje życie, patrzę na to co się wokół dzieje, patrzę na innych ludzi pozamykanych w swoich złotych klatkach, w klatkach w których drzwi są otwarte, nikt ich nie zamknął na kłódkę, mimo to każdego dnia, ludzie tam wchodzą, zupełnie dobrowolnie zamykają za sobą drzwi, zamykają się od środka. Mim tego, że mogą je w każdej chwili otworzyć, to czują się zniewoleni, czują się zamknięci, ograniczeni. Zabrali sobie szczęście.
Przez jakiś czas też się tam zamknąłem. To wspomnienia, zmartwienia, ograniczenia, pragnienia, każą nam tam siedzieć. Sami nakładamy na siebie taki obowiązek, zakładamy łańcuchy, kajdany, sami doprowadzamy siebie do cierpienia. Sami zadajemy sobie ból, trwamy w nim i głosimy wokół, że to takie boskie. Nie ma w tym nic boskiego, wręcz przeciwnie, jest to przeciwko Bogu, bo on dał nam zupełnie inną ścieżkę, jasno oświetloną ścieżkę ku radości. Oświetla tę drogę miłość – prawdziwa, bezwarunkowa miłość. Nie pragnienie miłości, nie chemia, nie cielesne żądze, lecz prawdziwa, duchowa, głęboka miłość. Taka miłość niczego nie żąda, niczego nie pragnie – zresztą ty wiesz, znasz przecież hymn o miłości.
Takich rzeczy uczymy się w tej klatce, ale życie polega na tym, by dorastać, by doskonalić się, by dążyć do boskości, by wreszcie ze złotej klatki wyjść.
Jestem człowiekiem szczęśliwym i myślę, że moja kropelka też jest szczęśliwą kobietą, bo nie zabraliśmy sobie wolności. Daliśmy sobie miłość. Mimo tego, że dzieli nas odległość, to tak naprawdę jesteśmy blisko siebie. Jesteśmy jedną połączoną kropelką, jesteśmy w oceanie pełnym innych połączonych kropel. Jesteśmy tego świadomi.
Stało się tak w naszym życiu, bo nasza tęsknota ukształtowała w nas coś prawdziwego, pozwoliła odkryć prawdę o miłości. Dzięki temu, że byliśmy daleko, że nie było bliskości, odkryliśmy radość dawania miłości, pokonaliśmy w sobie chęć brania, potrzebę, pragnienie . Ludzie żyjący w złotych klatkach nadal chcą brać, nadal oczekują, nadal pragną, cały czas szukają, w związku z tym, nigdy nie wyzwolą się z tej klatki. Dzięki naszej łące, dzięki naszym tańcom na tej łące, nauczyliśmy się czym jest prawdziwa miłość, nauczyliśmy się ją dawać.
Mimo, że nigdy nie byliśmy razem, to mogliśmy pójść w górę, mogliśmy sięgnąć gwiazd, sięgnąć chmur. Wśród tych chmur i gwiazd mogliśmy tańczyć, mogliśmy się przekonać jak wielką radość przynosi ten taniec – taniec miłości.
Mimo tego, że różne były etapy, że nasze i naszych tęsknot dojrzewanie było bolesne, bo nie było jedną chwilą, trwało kilkadziesiąt lat, to jednak na końcu tej drogi pozostała miedzy nami nić połączenia, połączenia naszych istot, nie ciał, losów, wspólnego życia, lecz nić połączenia duchowego. I to jest miłość – chyba to jest, tak myślę. To ta nić łączy nas z radością, łączy na stałe.
Pewnie nigdy byśmy jej nie doświadczyli, gdybyśmy tak jak inni, tak jak większość, weszli do swoich złotych klatek i tam swoją wolność zagubili – oddali dobrowolnie.
Opowiadasz mi o swojej cioci, i z tego co słyszę wnioskuję, że jest szczęśliwa. Wiem to, bo ja jestem szczęśliwy, wiem co ona czuje, a ona pewnie wie to samo o mnie. To mnie uszczęśliwia. Wydawało mi się na początku, że mnie skrzywdziła, bo wyszła za innego mężczyznę, lecz wiele lat później zrozumiałem, że nie ważne, czy była ze mną, czy z kimś innym, ważne by była szczęśliwa.
To jest prawda o miłości: liczy się dla nas drugi człowiek, jego szczęście, jego radość. Jeśli czujemy w nim tę radość, współodczuwamy ją z nim, niczego więcej nam nie potrzeba.
Nie musieliśmy się posiąść nawzajem, ominęło nas to doświadczenie. Wtedy wydawało się bolesne i takie było, lecz liczy się to, co jest na końcu drogi, nie początek.
My nic nie posiadamy, pod tym względem jesteśmy biedakami, lecz jednocześnie jesteśmy największymi bogaczami na świecie, bo mamy coś, co tak naprawdę jest jedynym bogactwem, jedyną wartością, którą można ze sobą zabrać, gdy się już na stałe z tego świata odchodzi. Nic więcej nie można wziąć, tylko z miłością podążymy dalej do innego świata.
I myślę, że świadomość tego powoduje, że nie boimy się już niczego, śmierci, nie boimy się odległości, nie lękamy się tęsknić, nie lękamy się być sami. To jest to, o co tak naprawdę chodzi.
Odkryliśmy dzięki łące, że samotni jesteśmy do momentu, kiedy pokochamy siebie, a kiedy ta miłość w nas wzbierze pokochamy innych, wtedy współodczuwamy ich szczęście, wtedy tworzymy razem ocean radości, jesteśmy tam kroplami i wspólnie się tą radością cieszymy i obdarowujemy.
Przestrzeń, która powstała miedzy nami, gdy wyjechałem, zbudowała w nas tę piękną miłość, gdyby nie ta przestrzeń być może dzisiaj żylibyśmy w złotej klatce, nieszczęśliwi, zniewoleni, bylibyśmy samotni i nie rozumielibyśmy sensu bycia samotnym, nie rozumielibyśmy czym jest wolność, i co z sobą niesie. Jestem wdzięczny losowi, że wszystko się tak potoczyło, niczego nie żałuję.
Myślę, że każdy w swoim życiu ma jakąś łąkę, bardziej, lub mniej ukwieconą łąkę, każdy w życiu ma jakiś taniec, który ma zatańczyć i problem w tym, by ten taniec czegoś nauczył, pozwolił coś zrozumieć, bo tak naprawdę życie jest tańcem.
Jednak nie może to być bezmyślny taniec, musi być w nim jakaś treść, głęboka treść, choć z pozoru wydawać się może tylko zbiorem kroków i gestów, ale korzenie tego tańca, jego nasiona są ukryte głęboko w naszej istocie. Ty wiesz, twoja ciocia i ja wiemy, co jest tym nasieniem, korzeniem, a później treścią tańca zwanego życiem. Jeżeli ktoś nie jest w stanie wytańczyć tej treści – przynajmniej raz w życiu, to zmarnował swoje życie. Problem w tym, że nikt nas nie może do tego tańca wcześniej przygotować, poprowadzić, musimy to zrobić sami.
Tak to widzę.
Czasem ktoś mnie o coś pyta, odpowiadam, lecz nie wszyscy wierzą w to co mówię, ci którzy żyją w złotej klatce, nie wierzą, w nic nie wierzą, bo nie wierzą w miłość, dla nich już nie ma nic w co mogliby uwierzyć, bo z klatki nie ma widoku już na nic, tylko płacz, cierpienie, ograniczenia. Z tej klatki nie chcą wyjść, mimo, że jest otwarta, bo się boją, bo wolność wiąże się z ryzykiem, miłość też się wiąże z ryzykiem.
Dla miłości trzeba porzucić wszystko, przede wszystkim nieprawdę o sobie, tę grę, którą się prowadziło, bezpieczną, ale nudną, grę która tylko z pozoru przypomina życie.
Każdy w swoim tańcu daje się prowadzić : to ludziom, to cudzym doświadczeniom, naukom, cudzej wiedzy, cudzym tęsknotom, mnie poprowadziła prawda, która jest we mnie, obudziła ją moja tęsknota, moje cierpienie.
Niczego nie uczy taniec w którym jeden człowiek prowadzi drugiego. Niczego nie uczą pragnienia, jeśli ktoś daje się im prowadzić, tak w tańcu, jak i w życiu. Tacy ludzie niczego się nie uczą. Trudno, może nauczą się później, lecz każdy taniec się kiedyś kończy. Muzyka przestaje grać i nie czas wtedy na naukę, na płacz i zgrzytanie zębów. Dlatego taniec nie daje im radości, taniec jest dla nich udręką, ciężarem, pod którym się uginają , przy którym tracą nadzieję i wiarę, i nigdy nie kochają.
Życie jak taniec, jest po to, by nauczyć nas miłości. Mnie nauczył, moja kropelkę też.
Moje marzenie? Do czego teraz tęsknię? Zobaczyć dziewczynę na łące, biegającą za motylami, wykonującą swój taniec radości, jej rozwiane wiatrem włosy. To jest moja tęsknota, to jest moje marzenie. Widzę tę dziewczynę codziennie, ona już taka na zawsze pozostanie. – skończył, lecz wzrok nadal miał utkwiony w choince, wśród jej gałązek, wśród jej igieł. Może przypominały mu łąkę, las, sprzed pięćdziesięciu lat, Piotr już o to nie pytał.
Miał inne pytanie, świąteczne pytanie: co się narodziło w ciągu tych pięćdziesięciu lat? Miał je zadać, lecz nie zadał, bo wcześniej na nie odpowiedzieli. Stało się tak może dlatego, że rozmowa odbyła się przy okazji świat, a może powód był inny, kto oprócz nich może to wiedzieć. Piotr był wzruszony, bo oboje odpowiedzieli na to pytanie w ten sam sposób: z tęsknoty narodziła się prawdziwa miłość, autentyczna, bezwarunkowa miłość. Uczyniła ich lepszymi dla całego świata, nie tylko dla jednej istoty. Gdy to usłyszał poczuł radość, poczuł, że to jest spełnienie.
Piotr również wpatrywał się, to w choinkę, to w ogień z kominka i rzucane przez niego cienie. One biegały po pokoju jak małe dzieci bawiące się w berka. I właśnie te cienie nie dawały mu spokoju. Postanowił o tych cieniach, o ich pięćdziesiąt lat trwającym biegu powiedzieć łąkowemu chłopakowi.
- Powiem ci coś, jeśli pozwolisz, co powiedziałem swojej cioci. Marzenie, o którym opowiedziałeś ty i opowiedziała ciocia, świadczy o strachu, który w was jest, strachu, by się skonfrontować z mijającym czasem, z pięćdziesięcioma laty tęsknoty. Chcielibyście widzieć siebie takimi jak przed pięćdziesięciu laty. Oboje mówicie o wielkiej miłości, więc nie bójcie się mojej szczerości, powiem co ja o tym myślę.
Otóż miłość jest czymś totalnym, jest czymś na całość, nie na pół gwizdka. Jest czymś nad czym nie należy rozmyślać, zastanawiać się, ważyć za i przeciw. Jest czymś czego nie można udowadniać, badać, sprawdzać. Nie jest czymś co się da uzasadnić, o czym można porozmawiać, opisać słowami, zdefiniować. Nie jest rzeczą, jest czymś duchowym, ulotnym dla naszych zmysłów, ulatującym naszemu umysłowi. Ona się po prostu dzieje, przychodzi, trwa, zmienia ludzi, zmienia świat, nadaje sens istnieniu. Jest wszystkim, jest Wszechświatem, Bogiem, wszystkim.
Dlatego nie ma w niej żadnej granicy, nie ma granicy między miłością a przyjaźnią, nie ma granicy między miłością duchową a fizyczną, miedzy młodą a starą miłością, jest czymś spontanicznym, jest czymś co obejmuje wszystkie sfery, jest czymś w czym się człowiek gubi, zapomina o sobie, liczy się tylko druga osoba, i ta osoba staje się całym Wszechświatem. Takiej osobie oddaje się wszystko: ciało, serce, duszę i z tego powodu odczuwa się radość. Nic więcej nie potrzeba, nie potrzeba wzajemności, by z niej narodziła się wielka radość. Jeśli tylko ktoś ją z naszych rąk, z naszego serca przyjmie, odczuwamy wdzięczność i radość.
W takiej miłości, ten kto ją daje znika, nie odczuwa żadnego wstydu, nie widzi ograniczeń, nie ma lęku, strachu. Jest po prostu miłość.
A jednak tego się boicie, między wami pojawił się strach, bo oczekujecie, że ktoś, lub coś was do siebie zaprowadzi. Oczekujecie decyzji, nie podejmujecie jej spontanicznie, czekacie aż pojawi się znów jakiś motyl. Chcielibyście, by was poprowadził, żeby powiedział, że ten strach, który w was powstał jest takim ludzkim strachem, że tak naprawdę nie powinno go być.
Powiem ci, że nic się nie zmieniło. Minęło pięćdziesiąt długich lat, lecz w was nic się nie zmieniło, wasze ciała się zmieniły, to co wewnątrz zostało takie samo. Zmieniła się wasza skóra, serca pozostały młode, wasze istoty są wieczne, więć cóż się mogło w nich zmienić? Wasze głowy się zmieniły, to czego przez pięćdziesiat lat tam nazbieraliście jest inne niż wtedy na łące, lecz miłość jest ta sama, jest dojrzalsza, głębsza, bardziej prawdziwa. Czego się boisz? Tego co na zewnątrz? Boisz się,że twoja kropelka ujrzy starca? Nie martw się, ona ujrzy tam zagubionego, nieśmiałego chłopaka. A ty kogo ujrzysz? Ujrzysz dziewczynę grającą w berka z wiatrem, z motylami. Ujrzysz ją młodą, śliczną. Ona taka jest nadal. Uwierz. Tylko nie patrz na nią oczami, spójrz na nią sercem, a taką ją zobaczysz. To serce widzi prawdę, nie oczy. Czego się zatem boisz? No powiedz, czy jesteś tak słaby, by się jeszcze bać? Na co czekasz?
Czekacie na znaki, a w miłości tego nie ma, ona sama jest znakiem, ona was prowadzi do oceanu miłości, a w nim nie ma granicy. Ona jest jednocześnie granicą życia i śmierci, i tylko taka granica tu istnieje. Może jest jeszcze inaczej – w tej ludzkiej, zwykłej miłości, jest granica życia i śmierci, szczęścia i nieszczęścia, natomiast w tej prawdziwej, nie ma żadnej granicy. Miłość zostaje z tobą po śmierci, zabierasz ją ze sobą na dalszy marsz. Tak więc i bieg, marsz przez życie i to co jest poza życiem, czas, nie mają żadnej granicy. Wolność nie ma żadnej granicy. Ta bezgraniczność jest cechą miłości, wolności, życia, każdej prawdy.
Nie lękajcie się! Tak mówią mądrzy ludzie, tak mówią księgi, tak mówi miłość.
A jednak się lękacie W tej ludzkiej miłości, tej będącej grą między ludźmi, mężczyźni gonią, kobiety uciekają, czasem zamieniają się rolami, w tej prawdziwej, nie ma żadnej gry, bo tam nie ma ego, tam nie ma żadnych ról, żadnych masek, bo tam zostaje na scenie tylko serce. Tam się nic nie osiąga, wszystko jest dozwolone, wszystko jest miłością, miłość jest całością, obejmuje całego człowieka, od granicy do granicy, a właściwie znosi wszelkie granice. Tak jest, bo miłość – jak powiedziano – sama sobie wystarcza.
Jeśli obie strony się kochają, to tych granic nie widzą, miłość znosi pragnienia, nie ma już potrzeby bliskości, bycia ze sobą, wystarcza fakt bycia, przyjęcie tego daru, nic więcej nie jest potrzebne. Lecz u was jest między wami lęk, jakiś strach. Czyli, nie nastąpiła w was pełna przemiana, jest jeszcze jakaś tęsknota. Może powinniście się zatem spotkać, porozmawiać, popatrzeć na siebie, wybaczyć, odnaleźć ten strach, rzucić na niego światło i go wreszcie zostawić. Może tak powinniście zrobić.
To was uwolni całkowicie, to wprowadzi w wasze istnienie, tym razem, już stałą, bezwarunkową radość. Na razie w was jej nie ma. Oszukujecie się. Widzę, to u ciebie, widzę to u swojej cioci. Czuję to, widzę łzy, widzę smutek, widzę cierpienie, widzę, żal. Widzę też piękne słowa, za którymi to ukrywacie. Może czas się z tym zmierzyć! Może czas, może czas. Pół wieku minęło, nie chcecie chyba czekać następnego półwiecza? Co? Już przecież jesteście dorośli.
Pięknie mówisz o złotej klatce, ale tak naprawdę nie wyzwoliłeś się od niej, bałeś się, że stracisz wolność i ten lęk właśnie jej cię pozbawił. Innych widziałeś w ich klatkach, siebie nie. Byłeś za blisko siebie, jedna maska jednak ci została. Dowodem na to jest to, iż zauważasz innych w ich klatkach. Zawsze się tak dzieje, zauważamy w innych to, co nas samych dotyczy. Świat zewnętrzny jest odbiciem naszego wewnętrznego, skoro coś jest w świecie, jest w tobie. Zaakceptuj te prawdę.
Ona czekała na ciebie, a ty ją zostawiłeś w jej tęsknocie. Dwa lata na ciebie czekała. Zagubiła się, ona siebie winiła za to zagubienie. Wtedy gdy potrzebowała ciebie, gdy zabrakło jej twoich wpatrzonych w nią oczu, twojej ciszy, nieśmiałości, spokoju, twojego umiłowania łąki, gdy czekała, tęskniła i znikąd nie nadeszła pomoc, dobre słowo, nie było ciebie w pobliżu.
A ty się mierzyłeś ze swoim strachem.
Między listami biegło życie, między listami przebiegali inni ludzie, inni mężczyźni, a jej brakowało ciebie, chciała ciebie odszukać w innym mężczyźnie, i zagubiła się. Serce nie przekrzyczało tego co się wokół działo, i całą winę wzięła na siebie.
W tamtym czasie, młoda dziewczyna, która poczuła obok siebie twoją obecność, twoją męskość, inną niż u wszystkich innych mężczyzn, bo opartą na twojej głębi, nie była jeszcze gotowa na tak wielką tęsknotę, na samotność. Wtedy zabrakło jej ciebie.
A ty się bałeś.
Później niepotrzebnie się obwiniała, bo nie było żadnej winy, żadnej zdrady, było tylko doświadczanie życia, kolejne nauki, kolejny pretekst, by odkryć głębię waszej miłości. Tak to potraktuj, przebacz jej, wypuść ją i siebie ze złotej klatki.
Czujesz się winny, czujesz strach, porównujesz się z innymi ludźmi, uważasz się za kogoś lepszego, jednak jesteś w tej klatce, bo strach to klatka, strach to brak wolności.
Jeśli nie pozwoliłeś przeniknąć przez ciebie miłości, tak totalnie, bez żadnych ograniczeń, to nie pozwoliłeś przepędzić strachu. Powodem zawsze jest strach, on sam siebie chroni, bo wie, że miłość jest jego największym wrogiem.
Chcesz żyć w złotej klatce i pozwolić jej również w niej żyć? Czy twoja miłość na to może zezwolić? Czy jest tak mała, by się bać, czy też tak wielka, by porzucić klatkę?
Dajcie przykład mi, światu. Świat potrzebuje dowodu, że coś takiego jak wolność istnieje, że miłość istnieje. Miłość nie potrzebuje dowodów, lecz świat potrzebuje, bo potrzebuje wiary.
Zatańcz ten taniec miłości. Tym razem daj z siebie wszystko. Poprowadź swoją partnerkę tak, by pozostał już tylko sam taniec. Wy możecie zniknąć, niech pozostanie wasz taniec. – Piotr skończył.
Zapatrzony w choinkę, w płomień z kominka, nie zauważył, jak jedna mała kropelka spłynęła z jego oczu i upadła pod choinką. Może to jego prezent dla dwóch połówek jednej kropelki, dar serca. Może ten dar sprawi, iż te dwie krople jednak się odnajdą i połączą.
Piotr przyglądał się choince i bezgranicznie wierzył.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są moderowane.