Kilka lat temu podchodząc na Granaty zrównałem się w marszu z
babcią. Dosłownie, tuż przede mną, dziarsko maszerowała pewna starsza pani, na
oko około siedemdziesiątki, a babcią określiła ją grupa młodych ludzi, by
zmotywować kilku maruderów wśród nich: „Ale siara, tak się wleczemy, że już
babcie nas mijają. Włączcie dopalacze! Nie dajcie się!”
Idąc krok za nią, obserwowałem góry, ale od czasu do czasu,
wsłuchiwałem się w jej miarowy, wcale nieprzyspieszony, oddech. Dla mnie
oznaczało to, że dla niej nie był to wielki wyczyn, szła równym, turystycznym
tempem – była dobrze przygotowana, by się wspinać po wysokogórskiej ścieżce.
Byłem pełen podziwu.
Na jednym z zakrętów zatrzymała się, by spojrzeć na ścieżkę w
dół oraz na jej otoczenie. Też się zatrzymałem. Wtedy powiedziała do mnie:
- Pięknie! Prawda? Warto było.
- Tak. – potwierdziłem. Kontynuowała dalej:
- Uśmiałam się, gdy młodzież nazwała mnie babcią.
Przypomniały mi się moje dawne dzieje, moje studenckie wyprawy w Tatry z
przyjaciółmi, gdy w czasie
naszych wędrówek zaliczaliśmy po kolei wszystko, co tylko było w zasięgu wzroku. Wtedy to my, jakąś kobietę na szlaku, nazwaliśmy babcią i motywowaliśmy tym porównaniem moje słabsze koleżanki. To były czasy!
Po chwili, już ze smutkiem w głosie dodała:
- Niestety, nikogo już z nich nie ma tym świecie, zostałam
sama. Boże! To już ponad
pięćdziesiąt lat temu …
Pokiwałem głową na
znak, że też mnie to wzrusza i ruszyliśmy dalej. Od tej chwili rozmawialiśmy aż
do osiągnięcia Skrajnego Granata, i dalej już Orlą Percią do Koziego Wierchu, i
w dół do Piątki, a później aż do Palenicy. Oto, co mi opowiedziała o sobie i o
Tatrach w czasie naszej wspólnej wędrówki.
To naprawdę niesamowita historia,
więc dzielę się nią z Tobą.
- Górskie wędrówki, to była nasza pasja. Każdego lata, w
wakacje, ruszaliśmy na szlaki. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, albo
jak brakowało pieniędzy, to spaliśmy gdzieś na halach, wśród górali i ich
owiec. Wiele razy tak było.
Gdy studia się skończyły, skończyły się nasze wędrówki.
Każdy poszedł w swoją stronę. Życie pochłonęło nas całkowicie. Pojawiły się rodziny. Trzeba było pracować na ich utrzymanie i na to, żeby się czegokolwiek dorobić.
Tatry pozostały wspomnieniem, pięknym, wzruszającym, ale
wspomnieniem …
Mijały lata i gonitwa trwała. Pojawiły się dzieci, później
wnuki. Jeszcze później zaczęli
ubywać z tego świata dawni kumple i kumpelki. Zabierały ich choroby, starość, zmęczenie życiem.
W świat poszły moje dzieci, wnuki były daleko.
Została tylko jedna moja koleżanka. A gdy już była ciężko
chora, powiedziała mi kiedyś, że chciałaby, tak na koniec życia, przemaszerować
przynajmniej jakiś mały kawałek w naszych
ukochanych Tatrach. Ale niestety, nie udało się jej. Choroba i starość nie pozwoliły. Odeszła.
Zostałam sama. Nie miałam już nikogo ze znanych i ukochanych
przeze mnie twarzy i dusz.
Jednak ten ogień pozostał we mnie, ona mi przypomniała –
zapaliła, zasiała we mnie iskrę.
Na początku, uznałam to za majaczenie staruszki, za
niedościgłe marzenie, bo moje stare kości i trzeszczące stawy, bo osteoporoza,
cukrzyca, nadciśnienie i kto wie, co tam jeszcze stało na przeszkodzie.
Wchodziłam na swoje pięterko, do mojego mieszkania, kilkanaście schodków i
miałam wielką zadyszkę, a cóż dopiero w … Tatry.
Ale iskry się tliły.
Postanowiłam maszerować po mieście, odstawić samochód i
przesiąść się na rower. I tak zrobiłam.
Po jakimś czasie przejeżdżałam rowerem po kilkanaście,
kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Któregoś dnia zrobiłam nawet 150. To było
szalone, ale się … zapomniałam, hihi. Odstawiłam leki. Czułam, że myśl o
czekających mnie wędrówkach po tatrzańskich ścieżkach, uzdrawia. Naprawdę tak było.
Zaczęłam truchtać. Lekarze, sąsiedzi, ostrzegali mnie, że to
się źle skończy. Moje, od czasu do czasu odwiedzające mnie dzieci i wnuki,
próbowały mnie powstrzymać i mówiły, że w moim wieku tak nie przystoi, w krótkich
spodenkach i T-shircie, biegać po parku, lesie i miejskich chodnikach. Ale co
mi tam – bardziej kocham moje
Tatry, niż dobre opinie na mój temat. Hihi.
Wreszcie uznałam, że jestem przygotowana i na swoje
siedemdziesiąte piąte urodziny, dwa lata temu, wróciłam na tatrzańskie ścieżki
- dokładnie po pięćdziesięciu dwóch latach od mojej ostatniej, studenckiej
wyprawy z kumplami z ferajny.
Teraz jestem trzeci raz. W czasie tych trzech wypraw
przeszłam wszystkie nasze
młodzieńcze ścieżki.
Czuję się nawet lepiej niż wtedy. Nogi nie bolą, zadyszki nie
mam. Nadal jestem młoda.
Tatry mają cudowną moc. Tak czuję. Są magiczne.
Uzdrawiają ciało i duszę. Tak się stało ze mną, a jeszcze kilka lat temu
myślałam, że jest to niemożliwe. Jest możliwe.
Dziękuję w duchu swojej
koleżance, za jej inspirację.
Dziękuję sobie, że wytrwałam, że uwierzyłam. I to właśnie zaufanie do siebie uważam na najważniejsze.
To tyle. Nadal będę chodzić. Nie tylko po Tatrach. Myślę w
ciągu kilku lat nazbierać trochę funduszy na trekking w Himalajach - albo wokół Sanktuarium
Annapurny, albo w okolicach bazy pod Mount Everestem. A co! Byłby fajny prezent
z okazji mojej osiemdziesiątki, nieprawdaż?
Ale Tatry mam na co dzień. Więc wyjeżdżam w nie, kiedy tylko
się da, choć najbardziej lubię latem, tak jak kiedyś, w czasie wakacji.
To tyle. Tatry, górskie wędrówki, uzdrawiają i odmładzają.
Śmialiśmy się idąc i rozmawiając na drodze do Palenicy. Ona
śmiała się patrząc z politowaniem na stłoczonych, wymęczonych i siedzących na
wozach ciągniętych przez konie, młodych „staruszków” (tak ich nazwała), może
studentów, może uczniów. Z tych ludzi ona śmiała się najgłośniej.
Piotr Kiewra
Takich ludzi jest duzo wiecej, tylko niestety dzisiejsza młodzież nie szanuje przyrody tatr.
OdpowiedzUsuńPięknie piszesz Piotr, piekna historia, łza się w oku zakręciła...
OdpowiedzUsuńPiękna historia, lecz smutkiem mnie napawa widok zamęczonych koni, które przez okrągły rok wwożą leniwych, czasem nawet przypłacając to życiem, a na pewno na co dzień ogromnym cierpieniem
OdpowiedzUsuń