niedziela, 5 maja 2024

Prysznic

 


Czekałam u dentysty w kolejce, za mężczyzną. Gdy przyszła jego kolej przepuścił mnie. Wychodzę z plombą w zębie, a on przepuszcza następną osobę. Już na zewnątrz przychodni, dogonił mnie i przyznał się, że opanował go strach, nie był w stanie wejśc do gabinetu. Dziwi się sobie, był strażakiem, wchodził do płonących domów, robił prysznic i po strachu, a tu… - nie dokończył z zakłopotaną miną, a ja w żartach:

- Wejdź jak w czasie akcji, zrób prysznic i idź!  - no i zrobił… zdziwioną minę, i poszedł. Rozbawiona własnym żartem śmiałam się do wieczora.

     Minęło kilka lat i znowu go spotykam u tego samego dentysty. Siedzi jak wtedy, lecz tym razem nie przepuścił – odważnie wszedł. Mój poprzednio załatany ząb zyskał nową plombę, wychodzę i co widzę? Strażak czeka przed przychodnią. Mówi, że moja rada uratowała mu życie. Staliśmy tam nie zważając na ostro palące słońce, a kwadrans później mimo burzy i ulewnego deszczu rozbijającego grube i gęste krople o mały, szklany daszek nad nami.

- Rok przed tamtą wizytą u dentysty przeszedłem na emeryturę. Do tamtego czasu zdrowie miałem jak dzwon. Najpierw zaczęły mi się psuć zęby, a później zaczął płonąć cały dom mego ciała. I było coraz gorzej. Chodziłem do lekarzy, brałem leki, robili mi operacje, niestety dom już się dopalał, z niedawnego pałacu, zostały zgliszcza, a z psychiki rozżarzony popiół. Byłem jeszcze młodym człowiekiem, a życie dopalało się. Lekarze, co rusz obiecywali leki nowej generacji, terapię za terapią, lecz tliły się już tylko pojedyńcze iskry. W końcu zabrali nadzieję. Wydałem na ratowanie się wszystkie odłożone pieniądze, rodzina się zapożyczyła, kumple z pracy zrzucili się i… nic.

     I pewnego dnia, stojąc pod prysznicem, z bólu i beznadziei zapomniałem się, a woda się lała i lała. I doznałem olśnienia. Woda owszem, spłukała z ciała brud, ale i zmyła z mej głowy obraz palącego się domu. Dobrze mówię: nie ugasiła, lecz zmyła. Powiedziałem sobie: Stop z pożarami! Już nie jestem strażakiem. I pożary znikły. Kolejnego dnia, znowu pod prysznicem, przypomniałem sobie, co mi wtedy w żartach powiedziałaś. Wiem, to był żart, lecz chyba żart jakiegoś anioła, a może i Boga, bo działało, cuda działy się. Czułem, że się dzieją, bo lepiej się czułem, przede wszystkim w głowie. Wyobraziłem sobie, że tak jak zmywam brud z ciała, tak i trzeba zmyć brudne myśli. Za każdym razem pod prysznicem woda płynęła, a wraz z nią spływał brud z głowy, toksyczne myśli, strach. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że całe życie się bałem i chyba, dlatego zostałem strażakiem. Widziałem w nim kogoś, kto się nie boi, kogoś, kto zapanował nad strachem. A prawda okazała się inna: nauczyłem się go kamuflować, zakrywać odwagą. W akcji, gdy kumple byli u boku, gdy miałem w rękach oręż… Na emeryturze wrócił. 

    Z każdym kolejnym prysznicem, a brałem go kilka razy dziennie, wizualizowałem zmywanie toksyn z ciała, tych, które zjadłem i wypiłem, lecz i tę największą toksynę strachu. Mówiłem sobie, że jeśli mam umrzeć, to zupełnie czysty. Oczyszczałem się z myśli, tych toksycznych i każdych, bo wtedy czułem się najlepiej. Czując bliski już koniec pojawiły się pytania: Po co mi pragnienia, marzenia? Popłynęły rozpuszczone w wodzie. Napięcie spadało, po kolei wyłączałem kolejne wtyczki z gniazdek, a licznik kręcił się coraz wolniej: Po co mi nowy telewizor, samochód, wększy dom, następna kochanka, żona? Po co mi uznanie, czyjaś opinia o mnie, dobrym człowieku?  Oczyściłem się z pragnienia miłości.    

     Zadawałem sobie kolejne pytania: Z czego się jeszcze muszę oczyścić? Z niewdzięczności, z nienawiści, z zazdrości, z myśli o seksie, o śmierci?  A dusza? Z czego się ma oczyścić? Nie wiem, bo nagle, przestałem się bać i nie mam, z czego się oczyszczać. Prysznic stał się samą radością. Wczoraj zdałem sobie sprawę, że od czasu, kiedy miałem umrzeć, minęły trzy lata. Rano zabolał mnie ząb i tu spotkałem ciebie. To kolejny cud, magia. Stomatolog nie znalazł w moich zębach żadnego problemu i uświadomiłem sobie, z jakiego powodu zabolał. Lata temu, nie uwierzyłbym: coś się dzieje, bo życie ma taki, a nie inny plan. Gdy człowiek wypłucze strach, dzieją się cuda. Mogę się rozluźnić i spokojnie sobie patrzeć jak rzeki i chmury płyną, jak ludzie przychodzą i odchodzą. Mogę też zaufać swojemu ciału, bo ono wie, co ma zrobić, nim też nie muszę się przejmować. Abym mu tylko nie szkodził, a szkodziłem toksycznym jedzeniem i napojami, toksycznymi myślami, napięciem.

   Zastanawiam się, jak to się stało, że pobiegłem za tobą, zrywając się bez zastanowienia z krzesła poczekalni, by wyznać ci rzeczy, których do tej pory nie wyznałem nikomu? Kim jesteś? Spotykam cię przed moją chorobą i po chorobie, dwa razy w tych samych okolicznościach. Dałaś mi metodę, zrobiłaś to w żartach… Kim ty jesteś? - nie czekał na odpowiedź, a ja nie miałam zamiaru odpowiadać, bo co mogłabym mu powiedzieć? Nie jestem odpowiedzialna, to życie tworzy i niesie słowa, niesie metody, niesie żarty, to życie nadało wodzie tak niesamowite właściwości. 

     Co miałabym powiedzieć? Strażak i ja, oboje jesteśmy tylko formami, przez które życie przepływa. Jeśli nie stawiamy oporu, nie zamykamy okien i drzwi, to bawimy się doskonale, zdrowi i radośni. Przepływa jak woda pod prysznicem, oczyszcza i uzdrawia.

Piotr Kiewra


piątek, 2 czerwca 2023

Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca


Oto pamiętnik, a w nim opowieść o samotnym wędrowcu i po górach, i w drodze przez życie, o pielgrzymie poszukującym własnego piękna i pomagającego odnaleźć je innym. „Księga…” to kilkaset ludzkich historii. Łączą je Tatry, te popularne i zapomniane ścieżki, łączy główna bohaterka, jej współczucie, umiejętność słuchania, poszukiwanie sensu i… przypadek, częściej postrzegany jako cud, z ukrytym w nim przesłaniem.

Spisane tu wspomnienia obejmują przestrzeń ponad stu lat, a wątki tragiczne przeplatają się z komicznymi. Góry i doliny, również te użyte jako metafora życia, przemijający czas, komunikacja na głębszych poziomach niż tylko werbalne, pozwalają nam obserwować zmiany u napotkanych ludzi, szczególnie tę bardziej subtelną rzeczywistość: myśli, uczucia, stany ducha.  Tak jak wspinaczka buduje taternika, alpinistę, tak i osiągnięcie szczytu, również tego wewnątrz każdego wędrowca, pozwala rozpoznawać potencjał, oddalać cierpienie, cieszyć się szczęściem, dawać przykład…   

I nie tylko to - odkrywając własne piękno zaskoczeni zauważamy, że najmniejszy okruch życia, drobny kwiatek znaleziony z dala od ścieżki, każde bohaterów i nasze „Ach”, każda łza wczorajszego deszczu na świerkowej szpilce, i to, że coś się wydarzyło akurat minutę przed północą, ma znaczenie... To nic, że czasem, na kartach książki, musimy czekać nawet pięćdziesiąt lat, by to znaczenie zrozumieć…

To książka na trudne czasy… 

Samotny wędrowiec, to kobieta. Spotkałem ją raz, przy jakiejś rodzinnej okazji. Przegadaliśmy o Tatrach, o cudach życia, cały dzień, po czym każde z nas ruszyło w swoją stronę.

Przez kilkanaście lat nie miałem o niej żadnej wiadomości, aż któregoś dnia dostałem paczuszkę, a w środku twardo oprawiony pamiętnik, a w nim wspomnienia, fakty. W liście do mnie napisała: Czuję, że potrafisz przekazać, podarować światu, w postaci słów, coś ode mnie, w taki sposób, by trafiło to do innych serc i dusz. Ja ci posyłam energię, ty to przetłumacz na język zrozumiały dla wszystkich.” Miałem przemienić pamiętnik w opowieść i tak też zrobiłem. Powstało w ten sposób kilkaset historii.

Opublilkowałem kilka z nich na blogu z opowiadaniami, na mojej facebookowej stronie, w górskich grupach i tam spodobały się czytelnikom, którzy sugerowali wydanie tego materiału w formie książkowej. Z taką propozycją wystąpiły również w prywatnej korespondencji dwa wydawnictwa. I jest…

Całość zawarta jest w książce „Księga górskich sekretów.  Pamiętnik samotnego wędrowca.” Wydana nakładem  Wydanictwa STAPIS, w cyklu: Literatura górska na świecie.  Oto link do księgarni internetowej, a tam opis wraz z opiniami https://www.stapis.com.pl/?product=ksiega-gorskich-sekretow-piotr-kiewra

 Poniżej jedna z tych niezwykłych opowieści:

Gdy odchodzi ktoś, kto pięknie opowiadał o Tatrach.

Wczoraj rano miałyśmy iść na Grzesia. Nie doszłyśmy, bo… moja koleżanka rozpłakała się. Była w stanie cokolwiek powiedzieć dopiero po jakimś kwadransie, jak już cała ścieżka spłynęła jej łzami. Powiedziała wtedy: „Już doszłam tam, gdzie miałam dojść.”         

Popatrzyłyśmy na obiekt jej westchnień, obok ścieżki, niedaleko od schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Siadłyśmy na łączce przy przepięknym szałasie i opowiedziała mi swoją historię: 

 „Kiedyś, zanim skończyłam studia, zanim rozpoczęłam swoją pracę nauczycielki, ktoś, mój pierwszy chłopak, pięknie opowiadał mi o górach, o Tatrach, o swoim tam wędrowaniu. Ta magia, która płynęła z jego duszy udzieliła się mi. Zapragnęłam jej doświadczyć.  Zaczęliśmy planować naszą wspólną, pierwszą wyprawę i kilka dni przed wyjazdem… zginął w wypadku. Nie mogłam się otrząsnąć z tego przez długi czas.  Wtedy postanowiłam, że i tak tam pojadę, i odwiedzę go… Grzesia. Tak miał na imię mój chłopak. Tak sobie wymyśliłam, że go odwiedzę, Grzesia – szczyt w Tatrach. On na pewno, jego duch tam, gdzieś wędruje…        

Kilka lat coś zawsze stało na przeszkodzie, ale Grześ czekał i czekał.                                               I spotkałam ciebie. Nikt nie opowiada o górach tak jak ty. Przypomniałaś mi mojego Grzesia. Poprosiłam ciebie, byś mnie tam zaprowadziła, znalazłam w tobie, część jego duszy. Chyba, wy wszyscy wędrowcy macie coś wspólnego. Jest w was ten sam duch. Więc wybrałam ciebie za przewodnika, moją mistrzynię, która mi pomoże się oczyścić ze wspomnień, która mnie obudzi ze snu, w który zapadłam po śmierci mojego chłopaka.                                                     No i przyjechałam tu. Rozedrgana cała wstąpiłam w ten zaczarowany świat gór i dolin, w mój magiczny świat znany z opowieści Grzesia. Tu dział się realnie. Jego opowieść, jego słowa, jego opisy materializowały się. Lecz tu, gdy ujrzałam ten szałas… I nagle, gdy doszłyśmy tu, Grześ do mnie wrócił. Naprawdę poczułam, że znalazł się przy mnie. Otóż, Grzegorz podarował mi kiedyś fotkę, jedyną fotkę, jaka mi po nim została. Na niej był on, uśmiechnięty, szczęśliwy, prawdziwy on, a za nim był ten szałas. Dlatego, gdy tu dotarłyśmy, naprawdę go zobaczyłam, jak tu stoi i uśmiecha się do mnie. Emocje tak mnie osłabiły, że nie mogłam już postawić kroku. Możemy tu przyjść jutro? Dokończymy naszą wycieczkę.”                                                                                                    Kontemplowałyśmy ciszę, to święte dla niej miejsce, wpatrywałyśmy się w Grzesia do wieczora.

 

Dzisiejszego ranka ponownie ruszyłyśmy, by spełnić marzenie koleżanki. Na szczycie, obok szlakowskazu, zostawiła małą wiązankę łąkowych, zwykłych kwiatów, zebranych, gdzieś wśród stadka pasących się owiec. Gdy na nią spojrzałam, widziałam, że to nie są zwykłe kwiaty. Te były magiczne, jak całe Tatry, jak ludzkie wspomnienia, jak dziewczęca pamięć. Posiedziałyśmy tam z godzinkę. Wiem, od tej chwili, zaczęła się jej własna górska opowieść. Wkroczyła w ten magiczny świat prosto z marzeń i wspomnień, w rzeczywistość.

Poszłyśmy dalej Długim Upłazem w stronę Wołowca, w stronę przygody, w stronę prawdziwego życia.

 

sobota, 25 lutego 2023

Depresja i „Tajemnice życia”


Za oknem padał śnieg z deszczem, z ekranu telewizora sączyły się przytgnębiające wiadomości, z komputera leciała muzyka polecona przez znajomego – mroczna, studząca krew, pełna „dziwnych”, sennych, lub rzeczywistych wizji, snów, lecz dostrojonych do tego, co za oknem.
  Porozrzucane po kanapie, ławie i fotelu rzeczy czekały na ułożenie w szafie, szufladach, na półkach, czekało sprzątanie reszty pokoju, łazienki, kuchni, przede wszystkim podłogi, po „wizycie” psa córki. Wczoraj wieczorem wypłakiwała się poprzez telefon siostra, bo…  jej lżej jak wyrzuci z siebie swoje smutki, problemy, a przedwczoraj przyjaciółka „podzieliła się” milionem słów opisujących jej codzienność, jej pokręcone ścieżki życia, jesieni i zimy jej związku, jej odczuć, żalu, niezgody na bycie wykorzystaną lalką, na bycie tylko i wyłacznie żebrzącą o uczucie, o oddanie tego, co daje jej serce . 

Rozglądałam się wokół, już od wielu miesięcy, nigdzie nie było śłońca, a jeśli było za oknem, jeśli wychodziłam mu naprzeciw, to nie wnikało we mnie, nie rozświetlało nocy w mojej głowie. Było jakieś inne niż wtedy, gdy byłam mała, gdy wychodziłam za mąż, gdy rodziły się dzieci, inne niż wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z moim planem, z moim marzeniem. 

Wiedziałam, tak wiedziałam, że ponownie próbuje mnie okrążyć, dopaść w dolinie, powalić na łopatki, zarzucić pytaniami o sens życia… to co kiedyś, to co już znam – depresja. Teorię znam dobrze. Poznałam na terapiach, w poradach, z książek o metodach i sposobach walki z nią, lecz… właśnie, wystarczy trochę śniegu z deszczem za oknem, trochę poleconej muzyki, parę wiadomości ze świata, bolący ząb i kręgosłup, by teorie przestały się sprawdzać, by wróciły pytania, by wróciła ciemna noc duszy, by zaczęły denerwować słowa przyjaciela:  „poczytaj trochę rano i wieczorem tę książkę, którą dostałaś  ode mnie”.

„Tak, dostałam ją, dawno temu, kiedyś pomogło, znam tamte treści.  Po co miałabym to czytać po raz drugi, czy trzeci?” – pyta mnie mój własny umysł, a przyjaciel uparcie:

- Nie zastanawiaj się nad tym, co tam jest napisane, nie musisz rozumieć tego, nie musisz niczego z tego zapamiętać, te słowa niczemu nie służą, nie musisz się z zgadzać z tym, kto to napisał, nie musisz wierzyć w jakąkolwiek zawartą tam myśl, sentencję, po prostu, przeczytaj. Przeczytaj kawałek rano, parę zdań, parę słów, kiedy się obudzisz i kilka słów, czy zdań, może stronę książki wieczorem, tuż przed snem. Zób to. Czy to za wiele?

Naprawdę mnie denerwował.  To, co proponował wydawało się tak płytkie, tak trywialne, tak bezsensowne i tak męczące dla mnie… Męczyły mnie jego słowa, miałam nawet wielokrotnie chęć, by mu przywalić słowem, rzucić zbiorem jakichś brzydkich przekleństw, by się odwalił, by nie wciskał mi bzdur, jakichś absurdalnych rozwiązań. Przecież mój stan jest poważny, znam to, wiem, a on mi proponuje tak dziecinne rozwiązanie. – tak uzasadniałam swój wybór. Zastanawiałam się tylko nad jednym: Co mnie powstrzymywało, by mu wyrzucić swą złość, powiedzieć mu, co o tym myślę? Jednak coś mnie powstrzymywało…   

Tak, pamiętam, kiedyś byłam zachwycona tą książką, od tej pory przybyło ich wiele. Dostałam, kupiłam wiele książek ulubionego mistyka mojego przyjaciela. Co z tego? Niech on sobie je czyta, cieszy się nimi, to jego ulubiony mistyk, nie mój. – racjonalizowałam. A przyjaciel uparcie: „Przeczytaj…”

W czasie jednej z rozmów z nim przez telefon, dla świętego spokoju, wyjęłam ją z półki i połozyłam obok łóżka, w zasięgu ręki. I tak leżała może z miesiąc.

Za oknem ciagle ten śnieg z deszczem, ciągle te same wiadomości ze świata, ciągle to samo pytanie o sens, ciagle te same problemy siostry i przyjaciółki… Nic mi się nie chciało, nawet wstawać z łóżka, wlączać muzyki, odbierać telefonu, naciskać przycisku pilota telewizora, bo był za daleko na ławie.

I tak właśnie było któregoś ranka, nie mogłam go sięgnąć, za to pod momi palcami znalazła się ta książka, chwyciłam ją, podniosłam do oczu, przeczytałam tytuł: „Tajemnice życia” i odłożyłam ze wstrętem obok na łózko.

Wieczorem, gdy rzucałam się na łóżku to z lewego, na prawy bok i odwrotnie, trafiłam na książkę, dotknęłam jej policzkiem, leżała na poduszce. Zapaliłam światło, otworzyłam, przeczytałam zdanie lub dwa na stronie otwartej na chybił trafił i… zasnęłam. W połowie nocy obudziłam się, paliła się lampka, a na poduszce książka tuż przy mojej twarzy. Przyczytałam znowu może ze trzy zdania. Zgasiłam lampkę i za chwilę zasnęłam. Rano tuż po przebudzeniu, moje oczy przebiegły już może i z pół strony, może nawet całą, odłożyłam ją i wstałam.

I tak to się działo może ze trzy tygodnie, czytałam jakiś mały fragmencik, wszystko jedno, w jakiej części ksiązki. Zawse zamykałam ją, nie kontynuowałam w miejscu gdzie kończyłam, po prostu prześledziłam wzrokiem parę literek, parę zdań i zamykałam. Nic z tych treści nie zapamiętywałam, nie wiedziałam nawet, o czym czytałam. Nie zaanagażowałam się myślą, czymkolwiek w tę treść, która tam była zawarta. Po prostu odwalałam bezmyślnie tę „robotę”, być może, by podświadomie zadowolić mojego przyjaciela, może po to by, gdy kolejny raz zaproponuje, bym mogła odpowiedieć, że czytam, że posłuchałam jego rady.

Za oknem nadal śnieg z deszczem, choć już bliżej wiosny, ale… już nie tak szaro… takie spostrzeżenie się pojawiło. Zostawiłam, nie badałam tego głębiej. Dałam sobie z tym spokój. 

Przyjaciel nie dzwonił, nie pytał, nie motywował… tak jak jeszcze niedawno, więc ja zadzwoniłam. Pytam:

- Nic nie mówisz, nie sprawdzasz, czy czytam, nie interesujesz się już tym, co umnie się dzieje? – pytam, lecz nie z wyrzutem, raczej z uśmiechem. A on do mnie:

- Nie muszę pytać, czuję, co się dzieje. Nie pytałem, bo chciałem byś sama zauważyła, że coś się zmienia.

„Ble,ble, ble”. – pomyślałam, lecz, gdy tylko się rozłączyliśmy przypomniałam sobie dzisiajszy ranek. Tak, było trochę inaczej. A może…

Minęły następne trzy tygodnie i mogę już powiedzieć to:

Czytam codziennie i rano, i wieczorem mały fragment tej książki, książki ulubionego mistyka mojego przyjaciela, a powoli staje się, na powrót, moim ulubionym mistykiem. Jej tytuł to „Tajemnice życia”. Najdziwniejsze jest to, iż nie przyswoiłam sobie żadnej z tych tajemnic, że tak naprawdę, to nie pamiętam nic z tych treści, które tam odczytuję, to coś mnie trafia, jakaś energia stamtąd płynie.

Jest dokładnie tak jak mówił przyjaciel. Nieważne są słowa, opisane słowami prawdy, tajemnice, ważna jest energia tchnąca w nas spomiędzy słów. Gdy trzymamy ją w rękach, mamy zwróconą na te literki uwagę, to coś – jakaś magiczna, duchowa energia przenika do nas, do naszych serc, duszy, a nawet ciała. Tak, teraz też to zauważam: wszystko mniej boli, a jeśli boli, to łatwiej ten ból znoszę. Nagle za oknem jest mniej deszczu, czuje się wiosnę, choć do niej jeszcze daleko, siostra i przyjaciółka mają może nie mniej problemów, ale jakby są teraz lżejsze, mniej uciskają, nie tylko je, ale i mnie. Muzyka stała się mniej smętna, słowa nabrały innego znaczenia, no i najważniejsze, nadal pojawia się pytanie o sens, może nawet częściej, lecz jest to pytanie, które zmusza do poszukiwania odpowiedzi, do zaglądania w świat i wsiebie. I to jest chyba najbardziej widoczna różnica: to pytanie nie zatrzymuje, nie cofa, lecz zmusza do ruchu, do wędrówki, do ożywienia, nie do umierania. To pytanie uspokaja, a nie przygniata. Niby nic się nie zmieniło, życie nadal ma te same kolory, lecz moja głowa ich nie filtruje, widzę ich różnorodność. Tajemnic życia nie poznałam, lecz zrozumiałam, po co są. Nawet nie spodziewam się tego, że odpowiem sobie na pytanie o sens życia, tu nie o to chodzi… Własciwie to w ogóle nie wiem, o co chodzi w tym wszystkim… wiem jedno jest inaczej, lepiej.

Do tej pory wszyscy mówili: „Nie przejmuj się opiniami innych, nie uzależniaj swojego szczęscia od zewnętrznych okoliczności, od świata  i ludzi wokół”. A co robiłam?

Skoro nic się nie zmieniło w moim intelektualnym zrozumieniu, to na pewno i tak się coś znieniło, a czy potrafię to opisać, wytłumaczyć? Ten opis, te słowa, komu one są potrzebne? To nieistotne.

I to jest chyba to: Po prostu „Tak”. Po prostu, zgadzam się na to, co jest. To jest ufność, jaką opisywał mi przyjaciel – ufasz i nie zastanawiasz się dlaczego, czy warto? A czy można temu, lub tamtemu, a czy mogę zaufać sobie? Czy zasługuję?

 Nie, po prostu poddaję się, niczego nie staram się wyjaśniać, po prostu ide drogą do najbliższego zakrętu i wiem, czuję, ufam, że tam się wyjasni tyle, ile ma się wyjasnić.  Za zakrętem zobaczę następny kawałek drogi, do kolejnego zakrętu. I to jest ta tajemnica, tak wygląda życie. Jest „tak” i niczego więcej nie ma, a jeśli nawet jest… Po, co mam się tym zajmować? „Tak” to jest święty spokój. I tyle.

„Tak” to jest zdrowie mego ciała, umysłu i ducha. „Tak” to jest harmonia, równowaga. Po prostu „tak” i już.

Taką oto historię usłyszałem od kogoś, kto wyleczył depresję nie lecząc jej w ogóle, nie próbując niczego wyjaśnić – wystarczyło parę zdań z książki każdego ranka i wieczora. Czy to takie trudne, czy to za wiele?   

sobota, 11 lutego 2023

Ból lekiem


Moja duchowa siostra, o której już wspominałem kilka razy, opowiedziała mi o człowieku z jej dzieciństwa i młodości, którego nazywano doktorem. Był lekarzem, bardzo dobrym – najlepszym.

Wspomniała mi, iż on ze swojej podróży po Chinach przywiózł metodę leczenia z zastosowaniem stołu, ławy, na której się leżało z nogą zadartą do góry i przymocowaną do belki, a druga noga zwisała. Babcia mojej duchowej siostry wykonywała to ćwiczenie każdego poranka. On i ona polecali to ćwiczenie wielu osobom. Babcia chwaliła soobie to, mówiąc, iż to bolesne ćwiczenie ją odmładza i „krzepi jej zdrowie”.  Nie pokazywali tego prostym ludziom, ponieważ, tak jak mawiał doktor: „Bo po pierwsze, oni zdrowi nie chcą być, a po drugie, uważają to za szamańską, rodem z piekła metodę”.

I przypomniałem sobie ten fragment rozmowy, w czasie warsztatów dotyczących zdrowia, które zorganizowałem w mojej miejscowości, kilka lat temu. Prowadził je Chińczyk. To co powiedział w pierwszej części, w formie wykładu było kompatybilne z tym co powtarzam od dziesiątek lat, że usuwając przyczynę usuwamy podłoże na którym wyrastają, jak grzyby, wszelkie choroby. Dwie metody, które tam zaprezentował, nie były metodami leczenia, lecz harmonizowania zdrowia, przywracania zachwianej równowagi. Równowagi zachwianej stylem życia, stresem, sposobem myślenia, zakodowanymi w podświadomości lękami i nawykami, które przyciagały choroby, bo te dawały im profity. Zaprezentowane tam ćwiczenia pobudzały życiowe energie, udrażniały kanały energetyczne, bo powtsałe tam blokady były przyczyną chorób. On ich nie nazywał, bo mówił, że to nie ma znaczenia. Medycyna chińska nie wymienia ich nazw, bo ta sama przyczyna może przejawiać się na wiele różnych form. Podobne jak ja nazywał chorobę, ból, informacją. W daszej części warszttów uczestnicy wasztatów wykonywali ćwiczenia. Były one bolesne i tak miało być, bo ból był nie tylko informacją, ale i lekiem.

Potwierdza to życie, że tak jest. Cały sport wyczynowy opiera się na adaptacji do bólu, a ból nie tylko keczy, lecz podnosi  na wyższy poziom stopień wytrenowania mięśni, układów, całego ciała. Jeśli trening pobudza ból, a ciało się do tego adoptuje to ta granica bólu przesuwa się przynosząc profit, który nazywamy formą sportową. Tak jest w sporcie, ale i w kazdym innym prypadku, jeśli chodzi o ciało. Jeśli ciało zetknie się z jakimś czynnikiem wywołującym chorobę, pojawia się ból. Układ odpornościowy reaguje wtedy podobnie jak ciało sportowca, podnosi swój poziom wytrenowania, układ odpornościowy się wzmacnia. Ból obecny w tych wszystkich pzypadkach dowodzi, iż to właśnie on jest lekiem. Możemy to sobie zwizualizować i zobaczyć w ten sposób wojowników tego systemu pędzących w to bolesne miejsce, by się rozprawić z wrogiem, i póki trwa tam wojna, boli.

Pewnego dnia poleciłem tę metodę przyjaciółce. Oto co opowiedziała po pół roku jej stosowania:

„Byłam sceptyczna. Wydawało mi się, że w moim przypadku to głupota, bo bolał mnie kręgosłup, bolała mnie szyja, bolało mnie całe ciało,nawet straciłam głos. Lekarze wyznaczyli mi termin operacji. Uznali, że jest to jedyna metoda przywrócenia mnie do normalnego życia. Miałam tak zmasakrowany kręgosłup, że samochodem jeździłam odwrócona bokiem, nie mogłam utrzymać głowy w normalenej pozycji. Ból wykręcił tak moją szyję, że głowę miałam odwróconą w bok.  Dzień przed wyznaczonym terminem opreacji zastosowałam dwie metody. Przyjaciel oklepał mi szyję i kark, aż do wystąpienia tam siniaków, a później położyłam się na ławce z nogą zadartą do góry, opartą o pionową deskę. Tego dnia, pierwszy raz od pół roku, wyprostowałam głowę. Widziałam to w lustrze, jak rosnę, jak się rozprostowuję. Ćwiczenia były bolesne, bardzo bolesne, nawet dotknięcie mojego karku było bolesne, lecz z kazdym kolejnym klepnięciem ból ustępował, rozpływał się, a w to miejsce pojawiało się rozluźnienie. Czułam jakby z tego miejsca coś się rozpływało na wszystkie strony, jakby blokada tam istniejąca – tama na rzece została odblokowana i rzeka ruszyła swoim naturalnym biegiem.

Przy ćwiczeniu na ławce krzyczałam, śpiewałam, wyłam z bólu już po minucie. Po kilkunadtu dniach byłam w stanie tak leżeć dwadzieścia minut, tydziń później czterdzieści. Adoptowałam się do bólu, a ciało zdrowiało.

Liczyłam na uzdrowienie kręgosłupa, lecz stało się coś dziwnego, ustąpiły inne dolegliwości. Nawet w moejej głowie coś się poprzestawiało, zaczęłam się cieszyć tym, co do tej pory było mi obojętne lub nawet tego nie lubiłam. Poczułam się bardziej pozytywna, wyższa, młodsza, piękniejsza. Naprawdę urosłam dwa centymetry, dopisywał mi humor. Minęła depresja, pojawiła się witalność, lekkość, ze starej babci stałam się nastolatką. Naprawdę. Nie tylko tak czułam, ale mówili mi to ci, którzy znali mnie w poprzedniej wersji. Jednak, gdy mówiłam im o metodde, która przyróciła mi pełnię zdrowia, nie uwierzyli, nie chcieli nawet spróbować. Teraz ćwiczę na siłowni i w domu, chodzę z kijami, truchtam, morsuję, wszystko bez bólu. Wykonuję nadal ćwiczenie na ławce, a ból nią powodowany oczyszcza mnie. Czuję to od razu, gdy z niej schodzę, i odczuwam to w życiu. Czuję, że moje energie się odblokowują, że bez przezkód krąży we mnie życie.

Obeszło się bez operacji, bez ryzyka, które sobą niosły.”

Tyle moja przyaciółka, sam też od czasu do czasu korzystam z dobrodzijstwa ławki, lub tej drugiej metody. Są to metody instynktowne, ciało samo je podsuwa każdemu, lecz tylko ludzie, którzy odczytają te subtelne podpowiedzi potrafią z tego skorzystać. Zauważ, co się dzieje z twoją dłonią, gdy poczujeesz ból w krzyżu, natrychmiast podąża tam twoja dłoń. Zauważ, co się dzieje, gdy zaboli cię kolano, udo, bark, cokolwiek - lekko uderzasz. To instynktowna podpowiedź ciała. Wzmocnij to działanie, a odblokujesz powtały tam enrgetyczny zator. Usuwasz przyczynę, bo blokady w przepływie energii są przyczynami. Zastanów się wówczas, co tę blokadę prowokuje, może styl życia, odżywianie, brak ruchu, a może twoje myśli, stres, zmartwienia. To co się przydarzyła, to informacja, dostałeś list od listonosza, a teraz musisz go odczytać.

I nie zabijaj listonosza lekiem przeciwbólowym.

Nasłuchiwanie odgłosów,informacji naszego ciała, taka cicha z nim rozmowa to sposób na zdrowie. Czasem wystarczy tylko zrozumieć jakiś drobiazg, coś co wydawałoby się zupełnie nieistotnym szczegółem, a w ciagu dłuzszego czasu może przerodzić się w poważną, a nawet w śmiertelną chorobę. Rak płuc, nadciśnienie, cukrzyca nie rodzą się jednego dnia, pracujemy na to latami ignorujac te pierwsze drobne objawy: lekki kaszel, zgagę, ciężkość nóg spowoidowana bezruchem, zmęczenia po oglądaniu zestawu seriali w telewizji. To takie niewinne znaki, lecz po czasie możesz mniec z tego powodu wielki, śmiertelny problem i tak najczęściej jest.

Wydaaje się nam, że trzeba zagłuszać sygnały ciała, że wystrtarczy wiara w lekarza, że jak się pojawi choroba to on pomoże. A on może nie pomóc, bo nie odczyta prawidłowo przyczyny, zapisze tabletki, jakiś drogi lek, na który może nawet nas nie będzie stać, a nawet, to może się okazać że ne pomoże, a nawet zazkodzi, bo każdy z nich na jedno może pomóc a na sto róznych sposobów zaszkodzi.

Rozmowa z ciałem to bardzo subtelna rozmowa, by ja odbyć potrzebna jest cisza w naszej głowie, niepotrzebne  są sterty niepotrzebnych a nawet szkodliwych wiadomości, potrzebna jest inteligencja, by zestawić przyczynę ze skutkiem. A z tą – z inteligencją jest coraz gorzej. Sysem ja zabija, robi to celowo, bo to pomaga mu się bogacić kosztem niewrażliwych na głosy swego ciała ludzi. Zabijają inteligencję reklamy, seriale, a przede wszystkim ucieczka nas samych od siebie. Brakujen nam chwili, by pobyć samemu ze sobą , by wsłuchać się w głosy ciała, a przede wszystkim jest nim ból. Tylko ty możesz go prawidłowo odczytać, bo łatwo go połączyć z tym co dzisiaj robiłeś, co zjadłeś, z paierosem który wypaliłeś, ze stresem, z napięciem, które dzisiaj przeżyłeś, z bezczynnością w fotrelu, z zastojem twoich energii zyciowych, których od dawna nie zmuszasz do intensywnego przepływu, a który cię może odmłodzić, oczyścić z toksyn, sprawić więcej radości.

Dać sobie zabić inteligencję, dać sobie uśpić energie życiowe jest łatwo, a na nowo uruchomić trudno, bo nie ma instrumentu dzięki, któremu to można zrobić. Dlatego moja propozycja jest taka, by się zaprzyjaźnić z bólem i go słuchać, on wszystko powie.  Znajdź chwilę na taką rozmowę, wyłącz na ten czas telewizor (może pójść dalej i go wyrzucić, tak jak ja to zrobiłem, bo uznałem, że nie przynosi żadnego pożytku, same straty, przede wszystkim dla zdrowia. W 99% przypadków to telewizor jest trym narzędziem poprzez które uśmiercasz swą intelkigencję, zakrywasz ból i unikasz nasłuchiwania sygnałów ciała).

Piotr Kiewra

 

Płacząca wierzba

 


Oto jeden z półtorej setki tekstów będący częścią drugiej książki, która, być może trafi do wydawcy w niedługim czasie. Nie zdradzę tytułu. Ksiązka zawiera wiele opowieści, będących treścią życia jednej kobiety. Jej życie było cudem, spotykała na swoje drodze zwykłych ludzi, którzy opowiadając jej historie swego życia ulegali przemianie: ich smutek, żal, pretensje do innych ludzi, Boga, pełne cierpienia doświadczenia własnego życia, nagle zaczęli postrzegać jako informacje, znaki i kamienie milowe prowadzące ich do zrozumienia natury życia, swojej własnej natury. Gdy usłyszeli siebie, przyjrzeli się własnym słowom, swoim łzom wstępowała w nich radość, odkrywali szczęście, cud życia, ich ścieżka prostowała się.

A główna bohaterka słuchając tych opowieści pomagała sobie, uczyła się i swoją obecnością pomagała innym. Nie nauczała, rzadko używała słów – słuchała. I to wystarczało. W tym się przejawiało jej współczucie, miłość do życia, wszelkich istot na jej ścieżce – darem słuchania. To rzadka dzisiaj umiejętność, to rzadki dar. O tym jest ta książka, o tym są te opowieści.  Oto jedna z nich.

Placząca wierzba

Pół roku po upadku dzielącego braci muru, zajechała pod mój dom limuzyna na zagranicznych numerach. Siedziałam akurat na ławce słuchając słowika, chłonąc woń kwitnącej lipy, wpatrując się w jasne i gorące słońce.

Z samochodu wysiadł staruszek, podszedł do mnie podpierając się laską. Przypatrywał się mi, a ja jemu. Nie odezwaliśmy się słowem, by ukryć drżenie głosu, a być może i płacz. Usadziłam go na ławce, a sama wbiegłam do domu, by po chwili wrócić z małym przedmiotem w ręce. Włożyłam go w jego dłoń, a on natychmiast się rozpłakał. W międzyczasie z samochodu wysiadła kobieta i wtuliła się w starca, łącząc się z nim w płaczu.

Minął może kwadrans, gdy padło pierwsze słowo, gdy padli też w moje objęcia. Starzec w końcu rzekł: „Wróciłem, wróciliśmy, by spełnić obietnicę.” Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy pod płaczącą wierzbę.

 Rośnie dokładnie w środku drogi miedzy domem rodziców, a domem babci, przy skrzyżowaniu z inną drogą, samotnie wśród pól i łąk, nad małym strumykiem. Często tamtędy przechodziłam z siostrą, z babcią, z przyjaciółką, lub przejeżdżaliśmy samochodem z Doktorem. Najczęściej jednak bywałam tam sama. Siadałam tam i płakałam razem z nią. Nie, nie wiem, czemu. Ona pewnie urodziła się po to, by płakać. Płakała ze współczucia, a może ze smutku, a może, by ująć tego innym istotom - nie wiem. Tak to nieraz czułam, ona jest po to, by płakać, ptaki po to, by radować duszę, kłosy zbóż na polu obok, by żywić, strumyk, by poić spragnionych, słońce, by ocieplać, by rozświetkać, by podtrzymywać życie, a ja po to, by to obserwować, by się tym cieszyć.

  Czasem podjeżdżała tu rowerem moja przyjaciółka, a do domu jechałyśmy na zmianę, ona mnie sadzała na ramie i wiozła, lub ja ją wiozłam. Tak było do momentu, aż któregoś roku, pod choinkę dostałam rower, mam go do dzisiaj.

Tu przesiadywałam. Nic tu nie było do zrobienia, wystarczyło siedzenie, lub leżenie. Obserwowałam chwiejące się na swych jedynych nogach kłosy zbóż, lub traw, maki i chabry, próbujące bawić się w chowanego przed moim wzrokiem. Wiszące, długie, siegające prawie do ziemi, zielone, wierzbowe łzy, huśtając się odsłaniały mi raz po raz, kawałek błekitu nieba, biel lub szarośc chmur.  Zawieszone nad polem skowronki powtarzały ciagle tę samą zwrotkę piosenki. Było tak muzycznie, malarsko, poetycko, że gdybym cokolwiek chciała tu robić, psułabym. Wystarczyło być.

W jedną ze śnieżnych zim przyszłyśmy z przyjaciółką zobaczyć, w jakim kolorze są tam teraz jej łzy. Były w kolorze styczniowego śniegu. Jesienią żółte, a nocą czarne. Tak, sprawdzałyśmy to nawet nocą, nawet nie raz, także w noc Kupały, razem z babcią i Doktorem. Były w kolorze księżycowego srebra, a pod nimi, na ziemi w kolorze świetlikowej, jasnej zieleni. On sprawdzał moją i jego córki czujność, opowiadając nam, iż świecące u naszych stóp punkciki, to kwiaty paproci, które przyniósł tu wiatr. „Tak – odpowiadałyśmy - przyniósł je wiatr na grzbietach świętojańskich robaczków.”

Babcia i Doktor nie pytali, co tam robiłyśmy, bo wiedzieli, że nicnierobienie jest prawdziwą i duchową formą bycia, natomiast, gdy moja mama o to samo pytała, a ja odpowiadałam, że nic tam nie robimy, to zawsze stukała się w czoło i mówiła: „Nie kłam! Przeciez nie można nic nie robić, zawsze coś robisz. Obie jesteście stuknięte.”

Tak, to prawda, byłyśmy stuknięte i to porządnie. Nam to nie przeszkadzało, cieszyłyśmy się tym naszym stuknięciem.

Tu, na tym pustkowiu, wierzba była samotna i tego mnie uczyla – radosnego bycia w samotności.

W czasie wojny spotkałam tam kogoś, kto docenił ją za to samo, co ja. Leżałam sobie pod wierzbą, w jej cieniu, wśród wysokich traw, a kilka jej długich łez, poruszanych lekkim wiatrem łaskotało moją twarz. Usłyszałam z dali warkot motocykla, lecz nie ruszyłam się. Motocykl zatrzymał się na skrzyżowaniu dwóch polnych ścieżek, ktoś z niego wysiadł i podszedł bliżej mnie, zobaczyłam niemieckiego zołnierza, groźnie wygladającego, w wielkim hełmie, z karabinem na plecach. Nie podniosłam nawet głowy, po prostu patrzyłam na niego. Nie bałam się. Wojna była dla mnie tylko opowieścią innych ludzi: Doktora, jego przyjaciela, no i babci z opowieści dziadka. Lecz oboje nigdy nie straszyli mnie nią, jeśli o niej mówili, to raczej, jako jej przeciwnicy, jako gołębie pokoju, niż historycy, czy malarze opisujący najtragiczniejsze fakty.

Miałam wtedy osiem lat, strach już nie był moim towarzyszem, więc leżałam spokojnie tak jakby to mój tata odwiedził mnie pod moim ulubionym drzewem. A tak naprawdę, to on mnie się bardziej przestraszył, niż ja jego. Zszedł z motoru wysiusiać się, a tu nagle odkrył przypadkowego świadka, którego się nie spodziewał.  Zawstydził się lekko, lecz w końcu się zaśmiał. Podszedł blizej i usiadł obok mnie. Trochę znał mojego języka, ja trochę jego, więc się łatwo dogadaliśmy. Wyciągnął z kieszeni fotografię i mi ją pokazał. Powiedział:

„To moja córka, jesteś do niej podobna i gdy przed chwilą cię zobaczyłem, pomyślałem, że przyjechała, by mnie odwiedzić. Pewnie płacze tęskniąc do mnie. Byliśmy tylko we dwójkę, mama umarła. Pewnego dnia, siedzieliśmy przy stole, jedliśmy nasze ulubione kluski i przyszli żołnierze, i zabrali mnie na wojnę. Gdy się żegnalismy płakała, i błagała: „Tato wróć!”

Dała mi to serduszko. Zrobiła je specjalnie dla mnie, z kawałka kory drzewa, przy, którym lubiliśmy razem siedzieć. W środek włożyła swoje zdjęcie. Ja jej dałem takie same, z moim zdjęciem.”

Kontynuował: „Obiecałem, że wrócę z serduszkiem, a ona mi obiecała, że będzie czekać. ” Wskazał palcem na swój karabin: „Nie cierpię tego. To nie nasza wojna, nie moja, i nie tego, do którego strzelam, to wojna tych, co nas posłali. A ja pytam, dlaczego ma ginąć niewinny człowiek? Kto wie, może to mój przyjaciel, może też gra w orkiestrze, tak jak ja? Przecież moglibyśmy razem grać, zamiast się zabijać. Całe życie trzymałem w rękach skrzypce, grałem w orkiestrze, razem z żoną, Polką. Rok przed wojną, na ulicy, pobili ją za to, że powiedziała słowo po polsku. Umarła. Moja córka pięknie gra, nauczyłem ją. Wrócę, razem będziemy grać w orkiestrze. Może kiedyś zagramy we dwójkę specjalnie dla ciebie. Tak, obiecuję, przyjedziemy i tu, w tym miejscu, zagramy dla ciebie i tego samotnego drzewa.”

 Wsiadł na motor i odjechał.

Ponad dwa lata później, w miejscu naszego spotkania, znalazłam, żołnierski, oficerski, niemiecki hełm, a pod nim list, a w nim serduszko z podobizną jego córki, to, które mi pokazywał. W liście przeczytałam:

„Moja kochana córka zginęła w naszym domu. Zniszczyła go bomba z samolotu. Nie mogła dotrzymać obietnicy, nie mogę i ja, by jej zwrócić to serduszko. Przyjmij je ode mnie. Jesteś tak do niej podobna, masz tak samo kochające serce, tak mi ją przypominasz, czuję jakby część jej była w tobie. Będę pamiętał was obie, będę się pocieszał, że ta jej dobroć, że inne serce, tak kochające jak jej, choć nie przy mnie, to bije nadal. Przyjmij je.”

Zapłakałyśmy wtedy razem – i ja, i wierzba.

Wysiedliśmy z samochodu, staruszek chwycił skrzypce, a ona instrument klawiszowy. Rozłożyli to pod drzewem i tu, w tym świętym miejscu, spacjalnie dla mnie i dla tego samotnego drzewa zagrali. Spełnili obietnicę. Popłynęła ich muzyczna i jego słowna opowieść.

 „Przetrwałem dzięki pamięci ciebie. Podtrzymałaś we mnie nadzieję, wiarę w to, że warto żyć. Po wojnie wróciłem, by odbudować dom. Ożeniłem się, ponownie z Polką, mam trzech synów, a to moja wnuczka, córka jednego z nich. Któregoś dnia zrozumiałem, że nie będzie mi dane doczekać córki, a kolejnego uświadomiłem sobie, że ty nią jesteś – zobaczyłem córkę w tobie i pogodziłem się z życiem. Nauczyłem się godzić z jego wyrokami. Moja wnuczka pokochała muzykę, tak jak moja córka, tak jak ty i gra teraz ze mną w jednej orkiestrze. Jest pianistką. Szczególnie ukochała Chopina i jego na początek zagra. Ona jest niemową, potrafi przemawiać muzyką.”

Zagrali. Słuchałam i płakałam. Spod palców przemawiającej muzyką uniosły się, na chwilę, obrazy – zobaczyłam babcię, Doktora, moją przyjaciółkę. Po chwili wspomnienia odeszły, znlazłam się na powrót z muzykami pod wierzbą. Z tej małej filharmonii, mieszczącej się pod łzami płaczącej wierzby płynęła opowieść, pełna radości opowieść o miłości, pokoju, zaufaniu, opowieść o wolności. Jednym głosem, w przyjaźni, zgodnie, w pełnym zrozumieniu przemawiały, porozumiewały się skrzypce i fortepian, jak człowiek z człowiekiem, jak przyjaciele, kochający się prawdziwie ludzie, niegdysiejsi wrogowie. Niosła się w świat opowieść o zaufaniu do muzyki serc i dusz, nie do słów przywódców, nie do głosów ludzi, lecz zaufaniu do życia, tego, co przyniesie, nie do przyszłości malowanej słowami, obietnicami, wyobrażeniami.

Tu, w tym miejscu, w tej chwili, ujrzałam i usłyszałam kolejny z cudów życia: niepotrafiąca mówić kobieta, wypowiedziała muzyką więcej o prawdzie życia, niż miliony przemawiających głosem, słowem. Tu, w tej chwili, w tej pełnej muzyki uczuć chwili, po raz kolejny ujrzałam ludzi, którzy zrozumieli i przyłączyli się do mojej misji rozsyłania kręgów na wodzie. 

Piotr Kiewra

wtorek, 9 lutego 2021

Telewizor jest niebezpieczny

 


Z wielu powodów, tak jak mówi Morgan Freeman, telewizor jest potworem. Nie chodzi tylko o to, że przywiązuje Cię do kanapy, drastycznie ogranicza Ci ilość ruchu. Nie chodzi tu też tylko o reklamy, które kreują u Ciebie potrzeby, pragnienia, styl życia, których byś nie miał/miała, gdyby nie ten przedmiot. Przede wszystkim oddziaływuje na twą psychikę, jest narzędziem manipulacji, propagandy. Jest źródłem twych stresów, chorób, depresji, apatii, agresji, zazdrości, wielu negatywnych emocji. Kradnie Ci pokaźną część życia na nieistotne zupełnie sprawy. Dając Ci nic nie wartą wiedzę znacząco zubaża Twą inteligencję. Co zatem zrobić? Wyrzuć telewizor!!!

• Chcesz być zdrowym?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz poznać, co mówi do Ciebie twoje ciało, twoje serce i dusza?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz wiedzieć jakie informacje przekazywane są przez ból, chorobę, cierpienie?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz by twoje zdrowie wynikało z twojej odporności, z ufności w mechanizmy samoozdrowieńcze twego ciała?
• Wyrzuć telewizor.
• A ponadto:
• Chcesz ocalić resztki inteligencji, odbudować ją?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz wiedzy - mądrości wynikającej przede wszystkim z Twojego doświadczenia?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz kochać, współczuć?
• Wyrzuć telewizor.
• Pragniesz spokoju, harmonii, zespolenia na powrót z naturą?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz widzieć piękno, czuć je?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz poczuć się bezpiecznym?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz stać się odpowiedzialnym za siebie i innych?
• Wyrzuć telewizor.
• Pragniesz rodzinnej atmosfery i odbudowy rodzinnych więzi?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz żyć przede wszystkim swoim życiem, a nie cudzym?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz być sobą?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz żyć pełnia życia, uczestnictwem w prawdziwej, a nie wirtualnej i cudzej rzeczywistości?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz poznać prawdę?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz spotykać się z Bogiem, w każdej chwili podziwiać, dotykać go i jego dzieła, rozmawiać z nim?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz się rozwijać?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz być wolnym od manipulacji i propagandy?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz być wolnym człowiekiem?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz być człowiekiem, a nie maszyną jaką jesteś teraz?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz by przestały rządzić Tobą pieniądze, żądza ich posiadania, żądza otaczania się materią?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz zaprzestać porównań z innymi i przestać się przejmować się tym, co nieistotne?
• Wyrzuć telewizor.
• Czujesz się nakręcony, czujesz się kukiełką, aktorem, a tak właśnie nakręcają Cię reklamy, słowa płynące z ekranu?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz łatwiej rozróżniać, co jest rzeczywiste, a co jest kłamstwem?
• Wyrzuć telewizor.
• Chcesz osłabić rząd (każdy rząd) ?
• Wyrzuć telewizor.

Piotr Kiewra

środa, 6 stycznia 2021

Pokuta, czyli powrót do źródła


 

Warto czekać, bo w każdej chwili może się zdarzyć, to, co ma się zdarzyć. Wystarczy samo czekanie, nie trzeba nic robić, bo życie przyniesie, co ma przynieść. Przyniesie dla tych, którzy czekają w ufności.

Mimo, iż dzisiaj nikt już nie pisze, we mnie ten stary nawyk jeszcze pozostał. Co jakiś czas więc siadam i piszę. Tym razem, z okazji większego jubileuszu (o którym zresztą pamiętam tylko ja, bo pamięć to też część tego nawyku) zrobiłem podsumowanie całości: historii, która się skończyła – przestała istnieć, bo przestała być potrzebna. Historia była naszą pokutą – od jabłka do tamtych wydarzeń, które miały wpływ na mnie, na cały świat, na moją i całości świadomość, na jakość życia, poziom zdrowia i szczęścia. Wróciliśmy do źródła, wypluliśmy jabłko, zniknęło słowo. Wraz z nim skończył się czas pokuty, skończył się czas – zniknęła przeszłość i przyszłość. 

Oto kilka faktów i wynikających z nich wniosków. 

Mówią, że na początku było słowo. Z mojego rozumienia przekazów mistyków wynika, że najpierw było jabłko, a słowo było jego konsekwencją. Słowo nadało kształtu cywilizacj, a gdy znikło słowo zniknęła cywilizacja - wrócił raj. 

Konsekwencją słowa były: wiedza, polityka, pieniądze, społeczeństwo - jako ogół zniewolonych jednostek i ich właścicieli (właściciel to też niewolnik swego niewolnika. Tak, nie można być samemu wolnym, gdy się zniewala). Stąd cierpienia, wszechobecny lęk, choroby, granice pod każdą postacią. Ci, którzy próbowali to w jakiś sposób uzasadnić, zracjonalizować, czyli nadać jakikolwiek sens dla każdego, kto tego doświadczał, nazwali to pokutą, a właściwie zmanipulowali znaczenie tego słowa, by utrudnić, lub wręcz uniemożliwić bunt przeciwko temu.

Najgorszą konsekwencją było to, iż ten system uniemożliwiał pewną bardzo istotną rzecz i stąd cierpienie. Otóż - nikt z ludzi nie był sobą. 

I nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, oprócz kilku mistyków, którzy tę prawdę na przestrzeni tysiącleci odkryli, lecz … kto im wierzył? Pokutnicy zajęci byli poszukiwaniem obiecanych iluzji, nie mieli czasu na prawdę.

I czterdzieści lat temu … tak, dobrze to pamiętam, to się zmieniło.W ciągu kilku następnych lat odbyliśmy prawdziwą pokutę. 

Nie wiem, czy było dokładnie tak, jak to opisuję, nie ma to żadnego znaczenia, bo wtedy właśnie skończyła się historia. Od tej pory nikt już nie pisze książek, bo już nie będzie potrzeba nikogo uczyć, nie ma kim i po co manipulować.

Ważny jest skutek. A on jest taki, jaki jest. Jest prawda … i to tyle.

Więc:

Wszystkie dotychczasowe rewolucje nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Ta zakończyła się sukcesem, bo zaczęła się nie od dołu, lecz z góry.

W zasadzie nie była rewolucją, lecz buntem przeciwko śmierci, przeciwko losowi, przeciwko przekonaniom obecnym wokół, przeciwko manipulacji naszymi umysłami. Był to bunt jednostki przeciwko całemu systemowi. Był to nietypowy bunt, bo odbył się na szczycie władzy przeciwko władzy na niższych szczeblach, przeciwko władzy kłamstwa, strachu, nieprawdy, przeciwko władzy pieniądza nad życiem, nad wolnością. Był to bunt ducha człowieka, przeciwko umysłowi – tworowi, który powstał, gdy przyswojone zostało jabłko wiedzy.

Świat chyba był gotowy na ten bunt, dojrzał do głębokich zmian, bo wszystko poszło nadspodziewanie łatwo. To tak, jakby ktoś popchnął lekko jeden klocek domina, a cała reszta misternie układana przez dziesiątki tysięcy lat, przewróciła się jak … klocki domina właśnie. 

To, co do tej pory wyglądało na wielką umocnioną, niemożliwą do zdobycia twierdzę, rozsypało się w proch. Stało się chyba tak, dlatego, iż nikt się nie spodziewał uderzenia z tej strony, z tak wysokiego szczytu i to od jednostki. 

System nie był na to gotowy. I chyba nigdy nie był, bowiem wszystko, co sztuczne, co nienaturalne musi upaść, to tylko kwestia czasu. 

Natura jest silniejsza, bo oparta jest na prawdzie. A prawda  … jest. Ona istnieje, a cała reszta nie istnieje, to tylko pozory i iluzje. 

Ta sprawa, ten bunt to udowodnił. Wystarczył jeden ruch skrzydła motyla, by od tych zawirowań zmienił się cały świat, by przewróciły się jak jeden, wszystkie twierdze i pałace kłamstw. Przewróciły się, choć wyglądały na nie do przewrócenia, wyglądały na monolit, na skałę, a upadły. 

Tak, kłamstwo zawsze upada. Trzeba tylko poczekać. 

Tak, wytrwali doczekali się. Wróciła mądrość. Wiedza przestała się liczyć – jabłko zostało wyplute. Wóciliśmy do źródła, oto ta pokuta.

Teraz, mój drogi, już znasz skutki tego buntu, doświadczasz na co dzień tych zmian, ale opiszę jak to się zaczęło.

Otóż w jednym, wcale nie małym kraju, do władzy, rok wcześniej, doszedł ktoś, kto już nie goni za pieniądzem, bo już tę pogoń zakończył sukcesem i to dawno temu. I … doszedł do przekonania, że nie dają one … zdrowia. I tak to się zaczęło.

Już jako prezydent wielkiego kraju zachorował i to poważnie. Zawiedziony medycyną, która uznała, iż jego przypadek jest nieuleczalny, nadal poszukiwał zdrowia i znalazł je, w prostych działaniach, które polecił mu prosty człowiek. Ów prosty człowiek nie przyjął sowitej zapłaty, tłumacząc się tym, że jest zwolennikiem pewnej tradycji, która pozwala mu być opłacanym za utrzymywanie ludzi w zdrowiu, a nie za leczenie chorób. 

Władca postanowił tę filozofię wprowadzić w swoim kraju, wykorzystując posiadaną władzę i niewrażliwość na działania różnych lobby.

Przeciwko byli wszyscy: i lekarze, i pacjenci, zdrowi, chorzy – wszyscy. Lecz się nie ugiął. Zrobił to.

I zaczęło się dziać. Oj zaczęło. 

Na początku, ze względu na opór materii, zmiana wyglądała na drobną, nicnieznaczącą, lecz z czasem ...

Otóż pieniądze za każdego z pacjentów, który zachorował były zabierane z wynagrodzenia lekarzy, z budżetów instytucji medycznych. W środowiskach, gdzie zachorowań było dużo, lekarze i te instytucje zaczęły przymierać finansowym głodem. 

Część systemu, część lekarzy się wyłamała i postanowili coś zmienić. Wprowadzono tańsze zamienniki leków, tańsze, ale równie skuteczne procedury i zabiegi. Niektórzy poszli jeszcze dalej i zaczęli leczyć pacjentów przy pomocy dawno zapomnianych darów natury. Lecz i tu pieniadze się coraz bardziej kurczyły. 

Kilku lekarzy chyba zrozumiało ideę i zaczęli dbać o zdrowie pacjentów. Przenieśli większość wysiłków z leczenia na dbałość o zdrowie, na profilaktykę, edukację, wzmacnianie odporności. Zwrócili większą uwagę na stres, na mentalną stronę człowieka, zaczęli poznawać swoich pacjentów, stali się ich przyjaciółmi. No i ludzie zaczęli współpracować z lekarzami, bo zaczęło się im to opłacać. Mniej im zabierano w podatkach i naprawdę mniej chorowali, czuli się lepiej, zniknął problem z nadwagą, zmniejszył problem z chorobami cywilizacyjnymi, no i lekarz zyskał na autorytecie.  Do łask wróciła dawna, setki lat temu zapomniana medycyna. Ludzie zaczęli się inaczej odżywiać, zaczęli dbać o ciało, o odporność, zaczęli się rozwijać, bo rozwój przynosił im wymierne korzyści.

Oczywiście cały system medyczny krzyczał, głośno krzyczał, buntował się, naciskał przez różne lobby, ale powoli ta zmowa przestałą być monolitem. Za zmianami opowiedzieli się rolnicy, ekolodzy, no i większość społeczeństwa. I tak powoli opór kruszał, system powoli się rozpadał. Upadły molochy, staniały procedury, prawie z użycia wyszły leki chemiczne. 

Za zmianami musiał nadążyć przemysł spożywczy, bo lekarze opowiadając się po stronie zdrowia, a nie chorób, wynajdywali i ujawniali wszelkie kłamstawa, chwyty reklamowe, całą nieprawdę dotyczącą odżywiania. Zaczęła tu królować natura. Raz, że ludzie zaczęli mniej jeść, to oprócz tego przestali zupełnie korzystać z żywności przetworzonej. Ten przemysł stał się niepotrzebny. 

Rolnictwo stało się dużo tańsze, bo zaprzestano w dużej części korzystać z hodowli zwierząt rzeźnych, bardzo energochłonna i szkodliwa dla środowiska produkcja przeszła do historii. Nie tylko cała rolnicza chemia tam trafiła, bo i budynki, przetwórnie, maszyny, wielkoobszarowe gospodarstwa. 

Gdy ludzie zaczęli korzystać z natury to zbliżyli się do rolników, umarł przemysł przetwórczy, umarł transport i „przemysłowa sprzedaż”. Rolnicy założyli spółdzielnie i sprzedawali to lokalnie. Rolnictwo odżyło i zdrowie odżyło. Środowisko odżyło. 

Upadło wszystko, co wielkie na rzecz małych, lokalnych.

Pieniądz wrócił do ludzi, nie skupiał się już w jednych rękach.


Media próbowały zatrzymać te przybierającą na sile falę. Przeinaczały, kłamały, manipulowały, milczały, gdy fala zaczęła ogarniać świat jak tsunami. I wtedy, pewnego dnia na rzucone przez kogoś hasło, ktoś wyrzucił telewizor, radio, nie kupił gazety i zrobiły to jak na zawołanie dziesiątki, setki, tysiące, miliony … Zrobiły to masy, które wydawałoby się nic z tego, co się dzieje nie rozumiały. Nagle, prawie w jednej chwili przestało się liczyć to, co ktoś powiedział, co zrobił, zaczęło się liczyć własne doświadczenie. Media przestały istnieć, na ich gruzach rosła w siłę inteligencja ludzi, mądrość i świadomość.

Mądrość wyrosła na gruncie własnego doświadczenia, intuicja podpowiadała, czego ludzie potrzebują by żyć i by być szczęśliwymi. 


W końcu rozwiązanie, by płacić lekarzom i całemu systemowi za zdrowie a nie za choroby stało się rozwiązaniem powszechnym. Wdrożono to wszędzie, a tam gdzie opór systemu trwał najdłużej, doprowadził do upadku budżetów i omalże całych krajów. 

Przemysł się zmienił, każdy – nawet zbrojeniowył. Militaria przestały być potrzebne, bo nie było, czego i przed kim bronić, nie było powodu, by atakować. Wszystko się rozproszyło, bo rozproszył się pieniądz, rozproszyło bogactwo, rozproszyły się idee, ludzkie ambicje, chęci posiadania. Zniknęły wszelkie postaci niewolnictwa, bo i niewolnicy przestali być potrzebni, stali się świadomymi podmiotami, a nie rzeczami, nieświadomymi siebie robotami.

W ogóle rzeczy straciły swoją wielkość.   

Tak, był to bunt przeciwko traktowaniu ludzi jak przedmiotów służących gromadzącym pieniądze jednostkom stojącym na czele korporacji, całej gospodarki, instytucji finansowych. Tylko pozornie był to bunt przeciwko wszechwładzy pieniądza, zarządzającej nim władzy, tak naprawdę był to bunt przeciwko wszelkiego rodzaju iluzjom. 

Zapoczątkowała go jedna drobna zmiana oraz nieugiętość, mądrość władcy – rzadkość w świecie i to na przestrzeni wieków.

Owszem, zmusiła go do tego śmiertelna choroba, ale jednocześnie zmusiła do myślenia, do poszukiwania rozwiązań dla siebie, a gdy te okazały się skuteczne w jego sprawie, podzielił się tym ze światem. Zrobił to na przekór potężnym siłom, oficjalnym rządom i stojącym za nimi rządom działającym z ukrycia, tym, które same siebie nazywają „oświeconymi”.  

Gdy zapoznał się z tematem szerzej, okazało się, że od tysięcy lat działała tu cicha zmowa. Medycyna starała się ukryć to, co skuteczne, by zarabiać więcej. W porozumieniu, we współpracy korzystnej dla wszystkich stron uczestniczących w zmowie działało wszystko, co oparte na pieniądzu.  

Kopiąc głębiej znalazł pozostałe zmowy i te dotyczące nauki opłacanej dla wspierania różnych bzdurnych i nieprawdziwych teorii służacych powiększaniu masy pieniądza dla wybranych. Dotyczyło to energii, a konkretnie blokowania wykorzystywania czystych, naturalnych energii, często darmowych lub bardzo tanich. Dotyczyło to planowego skracania żywotności artykułów przemysłowych i wielu innych. W zmowie uczestniczyły media i wspierający je z ukrycia tzw. oświeceni władcy, a tak naprawdę kilka znaczących światowych rodzin i tych, których skorumpowali: głowy większości państw, polityków, intelektualistów, ludzi z pierwszych stron gazet.

I jedna drobna zmiana była to w stanie wywrócić, bo cały ten fałszywy system stał na kruchym fundamencie – pieniądzu. Okazało się, że prawda jest silniejsza niż pieniądz, niż kłamstwo.

Lekarz stał się zupełnie innym człowiekiem. Najlepszymi byli ci najbardziej inteligentni i ci najbardziej dojrzali, ci, którzy rozumieli naturę człowieka, jego wielowymiarowość. Do tych wymogów musiał się dopasować system kształcenia lekarzy i nie tylko lekarzy.

Co ciekawe za tymi zmianami, wydawałoby się zmianami niemającymi wpływu na całość gospodarki, organizacji państw, systemów sprawowania władzy, poszła zmiana wszystkiego i wszystkich. Zmieniło się wszystko na górze i na dole, i wśrodku. Tak, w środku, w ludziach coś się zmieniło. Nagle ludzie zaczęli łatwo odróżniać prawdę od fałszu. 

A ręce do tej pory wyciągnięte po nie swoje musiały się schować, musiały zniknąć w pokorze. Nie pomogły im media, manipulacja, wielki krzyk. Było już za późno. Nikt nie chciał słuchać kłamców i złodziei. Zostali zostawieni samym sobie. Ich majątki się skurczyły, tak samo jak ich wpływy i znaczenie. Stali się zwykłymi ludźmi. A zwykli ludzie stali się nadzwyczajnymi. W końcu nadzwyczajność stała się naturalna.

Ten wpływ, tak małej z pozoru prawdy, okazał się wielki. 

Musiały zmaleć, skurczyć się instytucje państwowe, przestał być potrzebny urzędnik i to na każdym szczeblu sprawowania władzy.

W ślad za tym poszło prawo ograniczające rolę państwa, wzrosło pole wolności, ludzie poczuli się podmiotami, a nie tak jak wcześniej trybami w społecznych machinach. Później i prawo mogło zniknąć, wszystko regulowała natura i świadomość.

Zniknęły rzeczy, zjawiska, które wcześniej uważano za niemożliwe do wyeliminowania, do ograniczenia. Zniknęły całkowicie choroby cywlizacyjne, zniknęły prawie wszystkie tzw. choroby nieuleczalne. Zniknęły w ślad za tym drogie szpitale, cała niepotrzebna aparatura, cały przemysł famaceutyczny, bo okazało się, że tę rolę pełni sama natura, tak jak tysiące lat temu, tak jak od początku istnienia człowieka.

Gdy prawda zagościła w dziedzinie zdrowia to i łatwiej przebiła się przez dotychczasowe kłamstwa w pozostałych dziedzinach: w nauce, w rolnictwie, przemyśle, mediach, we wszystkim.

Rozpadły się wielkie korporacje, bo okazało się, że działanie w skali makro, przestało się opłacać – przegrywały konkurencję na lokalnym gruncie. 

Świat zaczął wracać do normalności, system kształcenia do niej wracał, szkoły i uniwersytety przestały wkładać do głów przetworzone jabłka. Wraz ze szkołami, rozbudowaną, cudzą wiedzą, wykorzystywaną do przemieniania wolnych jednostek w zniewolone roboty, zniknęło jedno z narzędzi do zniewalania: przestała się liczyć wiedza. W jej miejsce wróciła mądrość.

 Wracała normalność gospodarcza, znormalnieli politycy, bo rozpłynęła się w zapomnieniu ta nibyprofesja, bo nikt nie miał potrzeby, by ich o cokolwiek prosić i cokolwiek wymuszać, pieniądz i władza bardzo się oddaliły od siebie nawzajem. Pieniądz przestał mieć władzę i nikt go już nie wykorzystywał jako narzędzia zniewolenia. Stał się towarem jak chleb i mydło. I tak jak nie gromadzi się chleba w nadmiarze, tak i pieniądz już nie był gromadzony, a instytucje, które nim sterowały skończyły swój żywot jak kończy choroba, gdy znika jej przyczyna.

Wróciła mądrość. Wrócił szacunek do ludzi starszych, zmieniła się organizacja społeczeństw, zyskały na powrót swoje znaczenie wspólnoty. Upadły systemy emerytalne i ubezpieczenia, wszystko inne, co pochłaniało wielką ilość pieniądza i służyło nie tym, dla których zostało powołane.

Straciły zupełnie swoją pozycję media, bo i ludzie żyli inaczej i żyli swoim życiem, pozostając sobą, nie musieli i nie chcieli podglądać cudzego.

Zniknęły reklamy, bo w większości zniknęli głupcy, podatni na manipulację. 

I to wszystko przez jednego człowieka i jego nieuleczalną chorobę. Był to bunt jednostki przeciw obejmującej cały świat maszynie. To pokazało jak kruchym i słabym jest cokolwiek, co jest oparte na kłamstwie, na iluzjach i na głupocie.

To co wydawało się nieuleczalne: nieuleczalnie chory człowiek i jego nieuleczalnie chory umysł, w cudowny sposób ozdrowiało. 

Ludzie poczuli się wreszczcie szcześliwymi, bo nikt, żadne społeczeństwo nie wymagało od jednostki rezygnacji z bycia sobą na rzecz maszyny społecznej. 

I religie przeszły również głęboką metamorfozę. Nie manipulowano w nich wreszcie ludźmi pod określone zamówienia, pod określoną wizję człowieka, lecz wydobywano z człowieka, pomagano mu w przejawianiu siebie prawdziwego. 

Strach, stres, poczucie winy, nieszczęście, cierpienie przestały dokuczać ludzkości. 

Człowiek stał się całkowicie naturalny, przez co pozwolił odbudować się też otaczającej go naturze i żył w całkowitej z nią zgodzie. 

I trudno uwierzyć, że to wszystko stało się w jednym pokoleniu, a proces ukorzeniania trwa w drugim i zapewne potrwa w trzecim. 

Społeczeństwo jako takie przestało istnieć, bo było klatką dla wolności. Przeistoczyło się we wspólnotę świadomych, a więc wolnych jednostek. Straciły rację bytu granice, rządy, prawo i wiele niepotrzebnych narzędzi, z których społeczeństwo korzystało. Władza stała się czymś zupełne innym niż do tej pory, czymś, co samo się ograniczyło, do prawdziwego służenia całości, aż bezpowrotnie znikła jak i w ogóle to pojęcie władcy.

Ta wspólnota sprawdza się w życiu i ugruntowuje się, bo czerpie swoją siłę ze świadomości, wynikającej z niej mądrości, a nie z przemocy, nie z przewagi większości nad jednostką, nie z motywacji i nie z obiecanych wizji nieba. 

Mimo tego, iż ten nowy porządek nie jest wymuszany prawem, żadnymi restrykcjami, wręcz przeciwnie, jest skutkiem wolności, działaniem praw natury – świadomością, nigdzie nie zdarzyła się tendencja do odwrotu, chęci przywrócenia starego porządku. Nigdzie, ani w dużej skali, ani nawet w relacjach jednostek. 

Staliśmy się jak ptaki, które nie uznawały ludzkich granic od zarania dziejów: poza naszą naturą nie było od tej pory żadnych granic. 

Zniknęły granice w przestrzeni i w czasie, bo zniknęło, odeszło w zapomnienie „coś”, co je tworzyło. Od tej pory to nie myśl i słowo tworzyły rzeczy i relacje z całością, lecz uczucia.

Miliony lat człowiek marzył o powrocie do raju, lecz pokuta, którą sobie narzucał nie przynosiła spodziewanych rezultatów. Zamiast wyrzucić, zwymiotować połknięte w raju jabłko, byliśmy karmieni kolejnymi i dla gwarancji oddalenia się od niego i dla podtrzymania dystansu.

To pragnienie nie mogło się spełnić, bo to była fałszywa pokuta. Ktoś w przestrzeni tysięcy lat zmanipulował nas, zmienił znaczenie tego słowa. Gdy odkryło się, w świadomości ludzi, prawdziwe znaczenie tego słowa, wrócliśmy do źródła. Właśnie tym ona była – powrotem do źródła.

Dopiero z dzisiejszej perspektywy widać jak niewolniczy był to system, jak ślepymi byliśmy niewolnikami.

Gdy wypluliśmy wreszcie to jabłko, otworzyły się oczy serc i dusz, gdy przejrzeliśmy nimi wstecz widząc cały pozostawiony ten śmietnik wraz ze słowami, które również wróciły do źródła, odzyskały swoje prawdziwe znaczenie, można było wreszcie historię wyrzucić z pamięci, bo po co dźwigać na sobie śmietnik.

Spełniło się pragnienie. Wróciliśmy i wracamy nadal, bo to proces. 

Jesteśmy na dobrej drodze, bo prowadzi nas prawda.

Tak, nasza pokuta to była droga od uczucia – miłości, poprzez myśli i słowa, do uczucia – miłości. Jej celem było zrozumienie. I tylko to.


Czy to wszystko było potrzebne? Czy to, że Bóg sprowokował człowieka do buntu, do wykreowania sobie piekła, okazało się czymś dobrym? 

Tak. Bez tego doświadczenia nie potrafilibyśmy odróżnić światła od ciemności. Wreszczcie staliśmy się bogami, tymi, którzy będąc na jego kształt i podobieństwo, odróżniają światło od ciemności, rozumieją to i żyją w świetle. 

Bez jabłka i konsekwencji późniejszego zamieszania w mrokach historii, nie byłoby tego zrozumienia.

Dzisiaj u źródła, pokutnicy śmieją się, radują, cieszą się błogim, wiecznie trwającym szczęściem, zamiast cierpieć i się smucić krocząc ku fałszywej obietnicy.

Piotr Kiewra 

*pokuta - wbrew temu, co się utarło sądzić, to powrót do źródła. Wynika to z pierwotnego znaczenia tego słowa, a nie z rozumienia narzuconego przez teologie.