sobota, 25 lutego 2023

Depresja i „Tajemnice życia”


Za oknem padał śnieg z deszczem, z ekranu telewizora sączyły się przytgnębiające wiadomości, z komputera leciała muzyka polecona przez znajomego – mroczna, studząca krew, pełna „dziwnych”, sennych, lub rzeczywistych wizji, snów, lecz dostrojonych do tego, co za oknem.
  Porozrzucane po kanapie, ławie i fotelu rzeczy czekały na ułożenie w szafie, szufladach, na półkach, czekało sprzątanie reszty pokoju, łazienki, kuchni, przede wszystkim podłogi, po „wizycie” psa córki. Wczoraj wieczorem wypłakiwała się poprzez telefon siostra, bo…  jej lżej jak wyrzuci z siebie swoje smutki, problemy, a przedwczoraj przyjaciółka „podzieliła się” milionem słów opisujących jej codzienność, jej pokręcone ścieżki życia, jesieni i zimy jej związku, jej odczuć, żalu, niezgody na bycie wykorzystaną lalką, na bycie tylko i wyłacznie żebrzącą o uczucie, o oddanie tego, co daje jej serce . 

Rozglądałam się wokół, już od wielu miesięcy, nigdzie nie było śłońca, a jeśli było za oknem, jeśli wychodziłam mu naprzeciw, to nie wnikało we mnie, nie rozświetlało nocy w mojej głowie. Było jakieś inne niż wtedy, gdy byłam mała, gdy wychodziłam za mąż, gdy rodziły się dzieci, inne niż wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z moim planem, z moim marzeniem. 

Wiedziałam, tak wiedziałam, że ponownie próbuje mnie okrążyć, dopaść w dolinie, powalić na łopatki, zarzucić pytaniami o sens życia… to co kiedyś, to co już znam – depresja. Teorię znam dobrze. Poznałam na terapiach, w poradach, z książek o metodach i sposobach walki z nią, lecz… właśnie, wystarczy trochę śniegu z deszczem za oknem, trochę poleconej muzyki, parę wiadomości ze świata, bolący ząb i kręgosłup, by teorie przestały się sprawdzać, by wróciły pytania, by wróciła ciemna noc duszy, by zaczęły denerwować słowa przyjaciela:  „poczytaj trochę rano i wieczorem tę książkę, którą dostałaś  ode mnie”.

„Tak, dostałam ją, dawno temu, kiedyś pomogło, znam tamte treści.  Po co miałabym to czytać po raz drugi, czy trzeci?” – pyta mnie mój własny umysł, a przyjaciel uparcie:

- Nie zastanawiaj się nad tym, co tam jest napisane, nie musisz rozumieć tego, nie musisz niczego z tego zapamiętać, te słowa niczemu nie służą, nie musisz się z zgadzać z tym, kto to napisał, nie musisz wierzyć w jakąkolwiek zawartą tam myśl, sentencję, po prostu, przeczytaj. Przeczytaj kawałek rano, parę zdań, parę słów, kiedy się obudzisz i kilka słów, czy zdań, może stronę książki wieczorem, tuż przed snem. Zób to. Czy to za wiele?

Naprawdę mnie denerwował.  To, co proponował wydawało się tak płytkie, tak trywialne, tak bezsensowne i tak męczące dla mnie… Męczyły mnie jego słowa, miałam nawet wielokrotnie chęć, by mu przywalić słowem, rzucić zbiorem jakichś brzydkich przekleństw, by się odwalił, by nie wciskał mi bzdur, jakichś absurdalnych rozwiązań. Przecież mój stan jest poważny, znam to, wiem, a on mi proponuje tak dziecinne rozwiązanie. – tak uzasadniałam swój wybór. Zastanawiałam się tylko nad jednym: Co mnie powstrzymywało, by mu wyrzucić swą złość, powiedzieć mu, co o tym myślę? Jednak coś mnie powstrzymywało…   

Tak, pamiętam, kiedyś byłam zachwycona tą książką, od tej pory przybyło ich wiele. Dostałam, kupiłam wiele książek ulubionego mistyka mojego przyjaciela. Co z tego? Niech on sobie je czyta, cieszy się nimi, to jego ulubiony mistyk, nie mój. – racjonalizowałam. A przyjaciel uparcie: „Przeczytaj…”

W czasie jednej z rozmów z nim przez telefon, dla świętego spokoju, wyjęłam ją z półki i połozyłam obok łóżka, w zasięgu ręki. I tak leżała może z miesiąc.

Za oknem ciagle ten śnieg z deszczem, ciągle te same wiadomości ze świata, ciągle to samo pytanie o sens, ciagle te same problemy siostry i przyjaciółki… Nic mi się nie chciało, nawet wstawać z łóżka, wlączać muzyki, odbierać telefonu, naciskać przycisku pilota telewizora, bo był za daleko na ławie.

I tak właśnie było któregoś ranka, nie mogłam go sięgnąć, za to pod momi palcami znalazła się ta książka, chwyciłam ją, podniosłam do oczu, przeczytałam tytuł: „Tajemnice życia” i odłożyłam ze wstrętem obok na łózko.

Wieczorem, gdy rzucałam się na łóżku to z lewego, na prawy bok i odwrotnie, trafiłam na książkę, dotknęłam jej policzkiem, leżała na poduszce. Zapaliłam światło, otworzyłam, przeczytałam zdanie lub dwa na stronie otwartej na chybił trafił i… zasnęłam. W połowie nocy obudziłam się, paliła się lampka, a na poduszce książka tuż przy mojej twarzy. Przyczytałam znowu może ze trzy zdania. Zgasiłam lampkę i za chwilę zasnęłam. Rano tuż po przebudzeniu, moje oczy przebiegły już może i z pół strony, może nawet całą, odłożyłam ją i wstałam.

I tak to się działo może ze trzy tygodnie, czytałam jakiś mały fragmencik, wszystko jedno, w jakiej części ksiązki. Zawse zamykałam ją, nie kontynuowałam w miejscu gdzie kończyłam, po prostu prześledziłam wzrokiem parę literek, parę zdań i zamykałam. Nic z tych treści nie zapamiętywałam, nie wiedziałam nawet, o czym czytałam. Nie zaanagażowałam się myślą, czymkolwiek w tę treść, która tam była zawarta. Po prostu odwalałam bezmyślnie tę „robotę”, być może, by podświadomie zadowolić mojego przyjaciela, może po to by, gdy kolejny raz zaproponuje, bym mogła odpowiedieć, że czytam, że posłuchałam jego rady.

Za oknem nadal śnieg z deszczem, choć już bliżej wiosny, ale… już nie tak szaro… takie spostrzeżenie się pojawiło. Zostawiłam, nie badałam tego głębiej. Dałam sobie z tym spokój. 

Przyjaciel nie dzwonił, nie pytał, nie motywował… tak jak jeszcze niedawno, więc ja zadzwoniłam. Pytam:

- Nic nie mówisz, nie sprawdzasz, czy czytam, nie interesujesz się już tym, co umnie się dzieje? – pytam, lecz nie z wyrzutem, raczej z uśmiechem. A on do mnie:

- Nie muszę pytać, czuję, co się dzieje. Nie pytałem, bo chciałem byś sama zauważyła, że coś się zmienia.

„Ble,ble, ble”. – pomyślałam, lecz, gdy tylko się rozłączyliśmy przypomniałam sobie dzisiajszy ranek. Tak, było trochę inaczej. A może…

Minęły następne trzy tygodnie i mogę już powiedzieć to:

Czytam codziennie i rano, i wieczorem mały fragment tej książki, książki ulubionego mistyka mojego przyjaciela, a powoli staje się, na powrót, moim ulubionym mistykiem. Jej tytuł to „Tajemnice życia”. Najdziwniejsze jest to, iż nie przyswoiłam sobie żadnej z tych tajemnic, że tak naprawdę, to nie pamiętam nic z tych treści, które tam odczytuję, to coś mnie trafia, jakaś energia stamtąd płynie.

Jest dokładnie tak jak mówił przyjaciel. Nieważne są słowa, opisane słowami prawdy, tajemnice, ważna jest energia tchnąca w nas spomiędzy słów. Gdy trzymamy ją w rękach, mamy zwróconą na te literki uwagę, to coś – jakaś magiczna, duchowa energia przenika do nas, do naszych serc, duszy, a nawet ciała. Tak, teraz też to zauważam: wszystko mniej boli, a jeśli boli, to łatwiej ten ból znoszę. Nagle za oknem jest mniej deszczu, czuje się wiosnę, choć do niej jeszcze daleko, siostra i przyjaciółka mają może nie mniej problemów, ale jakby są teraz lżejsze, mniej uciskają, nie tylko je, ale i mnie. Muzyka stała się mniej smętna, słowa nabrały innego znaczenia, no i najważniejsze, nadal pojawia się pytanie o sens, może nawet częściej, lecz jest to pytanie, które zmusza do poszukiwania odpowiedzi, do zaglądania w świat i wsiebie. I to jest chyba najbardziej widoczna różnica: to pytanie nie zatrzymuje, nie cofa, lecz zmusza do ruchu, do wędrówki, do ożywienia, nie do umierania. To pytanie uspokaja, a nie przygniata. Niby nic się nie zmieniło, życie nadal ma te same kolory, lecz moja głowa ich nie filtruje, widzę ich różnorodność. Tajemnic życia nie poznałam, lecz zrozumiałam, po co są. Nawet nie spodziewam się tego, że odpowiem sobie na pytanie o sens życia, tu nie o to chodzi… Własciwie to w ogóle nie wiem, o co chodzi w tym wszystkim… wiem jedno jest inaczej, lepiej.

Do tej pory wszyscy mówili: „Nie przejmuj się opiniami innych, nie uzależniaj swojego szczęscia od zewnętrznych okoliczności, od świata  i ludzi wokół”. A co robiłam?

Skoro nic się nie zmieniło w moim intelektualnym zrozumieniu, to na pewno i tak się coś znieniło, a czy potrafię to opisać, wytłumaczyć? Ten opis, te słowa, komu one są potrzebne? To nieistotne.

I to jest chyba to: Po prostu „Tak”. Po prostu, zgadzam się na to, co jest. To jest ufność, jaką opisywał mi przyjaciel – ufasz i nie zastanawiasz się dlaczego, czy warto? A czy można temu, lub tamtemu, a czy mogę zaufać sobie? Czy zasługuję?

 Nie, po prostu poddaję się, niczego nie staram się wyjaśniać, po prostu ide drogą do najbliższego zakrętu i wiem, czuję, ufam, że tam się wyjasni tyle, ile ma się wyjasnić.  Za zakrętem zobaczę następny kawałek drogi, do kolejnego zakrętu. I to jest ta tajemnica, tak wygląda życie. Jest „tak” i niczego więcej nie ma, a jeśli nawet jest… Po, co mam się tym zajmować? „Tak” to jest święty spokój. I tyle.

„Tak” to jest zdrowie mego ciała, umysłu i ducha. „Tak” to jest harmonia, równowaga. Po prostu „tak” i już.

Taką oto historię usłyszałem od kogoś, kto wyleczył depresję nie lecząc jej w ogóle, nie próbując niczego wyjaśnić – wystarczyło parę zdań z książki każdego ranka i wieczora. Czy to takie trudne, czy to za wiele?   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje komentarze są moderowane.