Za oknem padał śnieg z deszczem, z ekranu telewizora sączyły
się przytgnębiające wiadomości, z komputera leciała muzyka polecona przez
znajomego – mroczna, studząca krew, pełna „dziwnych”, sennych, lub
rzeczywistych wizji, snów, lecz dostrojonych do tego, co za oknem. Porozrzucane po kanapie, ławie i fotelu
rzeczy czekały na ułożenie w szafie, szufladach, na półkach, czekało sprzątanie
reszty pokoju, łazienki, kuchni, przede wszystkim podłogi, po „wizycie” psa
córki. Wczoraj wieczorem wypłakiwała się poprzez telefon siostra, bo… jej lżej jak wyrzuci z siebie swoje smutki,
problemy, a przedwczoraj przyjaciółka „podzieliła się” milionem słów
opisujących jej codzienność, jej pokręcone ścieżki życia, jesieni i zimy jej
związku, jej odczuć, żalu, niezgody na bycie wykorzystaną lalką, na bycie tylko
i wyłacznie żebrzącą o uczucie, o oddanie tego, co daje jej serce .
Rozglądałam się wokół, już od wielu miesięcy, nigdzie nie
było śłońca, a jeśli było za oknem, jeśli wychodziłam mu naprzeciw, to nie
wnikało we mnie, nie rozświetlało nocy w mojej głowie. Było jakieś inne niż
wtedy, gdy byłam mała, gdy wychodziłam za mąż, gdy rodziły się dzieci, inne niż
wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z moim planem, z moim marzeniem.
Wiedziałam, tak wiedziałam, że ponownie próbuje mnie okrążyć,
dopaść w dolinie, powalić na łopatki, zarzucić pytaniami o sens życia… to co
kiedyś, to co już znam – depresja. Teorię znam dobrze. Poznałam na terapiach, w
poradach, z książek o metodach i sposobach walki z nią, lecz… właśnie,
wystarczy trochę śniegu z deszczem za oknem, trochę poleconej muzyki, parę
wiadomości ze świata, bolący ząb i kręgosłup, by teorie przestały się
sprawdzać, by wróciły pytania, by wróciła ciemna noc duszy, by zaczęły
denerwować słowa przyjaciela: „poczytaj
trochę rano i wieczorem tę książkę, którą dostałaś ode mnie”.
„Tak, dostałam ją, dawno temu, kiedyś pomogło, znam tamte
treści. Po co miałabym to czytać po raz
drugi, czy trzeci?” – pyta mnie mój własny umysł, a przyjaciel uparcie:
- Nie zastanawiaj się nad tym, co tam jest napisane, nie
musisz rozumieć tego, nie musisz niczego z tego zapamiętać, te słowa niczemu
nie służą, nie musisz się z zgadzać z tym, kto to napisał, nie musisz wierzyć w
jakąkolwiek zawartą tam myśl, sentencję, po prostu, przeczytaj. Przeczytaj kawałek
rano, parę zdań, parę słów, kiedy się obudzisz i kilka słów, czy zdań, może
stronę książki wieczorem, tuż przed snem. Zób to. Czy to za wiele?
Naprawdę mnie denerwował.
To, co proponował wydawało się tak płytkie, tak trywialne, tak
bezsensowne i tak męczące dla mnie… Męczyły mnie jego słowa, miałam nawet
wielokrotnie chęć, by mu przywalić słowem, rzucić zbiorem jakichś brzydkich
przekleństw, by się odwalił, by nie wciskał mi bzdur, jakichś absurdalnych
rozwiązań. Przecież mój stan jest poważny, znam to, wiem, a on mi proponuje tak
dziecinne rozwiązanie. – tak uzasadniałam swój wybór. Zastanawiałam się tylko
nad jednym: Co mnie powstrzymywało, by mu wyrzucić swą złość, powiedzieć mu, co
o tym myślę? Jednak coś mnie powstrzymywało…
Tak, pamiętam, kiedyś byłam zachwycona tą książką, od tej
pory przybyło ich wiele. Dostałam, kupiłam wiele książek ulubionego mistyka
mojego przyjaciela. Co z tego? Niech on sobie je czyta, cieszy się nimi, to
jego ulubiony mistyk, nie mój. – racjonalizowałam. A przyjaciel uparcie:
„Przeczytaj…”
W czasie jednej z rozmów z nim przez telefon, dla świętego
spokoju, wyjęłam ją z półki i połozyłam obok łóżka, w zasięgu ręki. I tak
leżała może z miesiąc.
Za oknem ciagle ten śnieg z deszczem, ciągle te same
wiadomości ze świata, ciągle to samo pytanie o sens, ciagle te same problemy
siostry i przyjaciółki… Nic mi się nie chciało, nawet wstawać z łóżka, wlączać
muzyki, odbierać telefonu, naciskać przycisku pilota telewizora, bo był za
daleko na ławie.
I tak właśnie było któregoś ranka, nie mogłam go sięgnąć, za
to pod momi palcami znalazła się ta książka, chwyciłam ją, podniosłam do oczu,
przeczytałam tytuł: „Tajemnice życia” i odłożyłam ze wstrętem obok na łózko.
Wieczorem, gdy rzucałam się na łóżku to z lewego, na prawy
bok i odwrotnie, trafiłam na książkę, dotknęłam jej policzkiem, leżała na
poduszce. Zapaliłam światło, otworzyłam, przeczytałam zdanie lub dwa na stronie
otwartej na chybił trafił i… zasnęłam. W połowie nocy obudziłam się, paliła się
lampka, a na poduszce książka tuż przy mojej twarzy. Przyczytałam znowu może ze
trzy zdania. Zgasiłam lampkę i za chwilę zasnęłam. Rano tuż po przebudzeniu,
moje oczy przebiegły już może i z pół strony, może nawet całą, odłożyłam ją i
wstałam.
I tak to się działo może ze trzy tygodnie, czytałam jakiś
mały fragmencik, wszystko jedno, w jakiej części ksiązki. Zawse zamykałam ją,
nie kontynuowałam w miejscu gdzie kończyłam, po prostu prześledziłam wzrokiem
parę literek, parę zdań i zamykałam. Nic z tych treści nie zapamiętywałam, nie
wiedziałam nawet, o czym czytałam. Nie zaanagażowałam się myślą, czymkolwiek w
tę treść, która tam była zawarta. Po prostu odwalałam bezmyślnie tę „robotę”,
być może, by podświadomie zadowolić mojego przyjaciela, może po to by, gdy
kolejny raz zaproponuje, bym mogła odpowiedieć, że czytam, że posłuchałam jego
rady.
Za oknem nadal śnieg z deszczem, choć już bliżej wiosny, ale…
już nie tak szaro… takie spostrzeżenie się pojawiło. Zostawiłam, nie badałam
tego głębiej. Dałam sobie z tym spokój.
Przyjaciel nie dzwonił, nie pytał, nie motywował… tak jak
jeszcze niedawno, więc ja zadzwoniłam. Pytam:
- Nic nie mówisz, nie sprawdzasz, czy czytam, nie
interesujesz się już tym, co umnie się dzieje? – pytam, lecz nie z wyrzutem,
raczej z uśmiechem. A on do mnie:
- Nie muszę pytać, czuję, co się dzieje. Nie pytałem, bo
chciałem byś sama zauważyła, że coś się zmienia.
„Ble,ble, ble”. – pomyślałam, lecz, gdy tylko się
rozłączyliśmy przypomniałam sobie dzisiajszy ranek. Tak, było trochę inaczej. A
może…
Minęły następne trzy tygodnie i mogę już powiedzieć to:
Czytam codziennie i rano, i wieczorem mały fragment tej
książki, książki ulubionego mistyka mojego przyjaciela, a powoli staje się, na
powrót, moim ulubionym mistykiem. Jej tytuł to „Tajemnice życia”.
Najdziwniejsze jest to, iż nie przyswoiłam sobie żadnej z tych tajemnic, że tak
naprawdę, to nie pamiętam nic z tych treści, które tam odczytuję, to coś mnie
trafia, jakaś energia stamtąd płynie.
Jest dokładnie tak jak mówił przyjaciel. Nieważne są słowa,
opisane słowami prawdy, tajemnice, ważna jest energia tchnąca w nas spomiędzy
słów. Gdy trzymamy ją w rękach, mamy zwróconą na te literki uwagę, to coś –
jakaś magiczna, duchowa energia przenika do nas, do naszych serc, duszy, a
nawet ciała. Tak, teraz też to zauważam: wszystko mniej boli, a jeśli boli, to
łatwiej ten ból znoszę. Nagle za oknem jest mniej deszczu, czuje się wiosnę,
choć do niej jeszcze daleko, siostra i przyjaciółka mają może nie mniej
problemów, ale jakby są teraz lżejsze, mniej uciskają, nie tylko je, ale i mnie.
Muzyka stała się mniej smętna, słowa nabrały innego znaczenia, no i
najważniejsze, nadal pojawia się pytanie o sens, może nawet częściej, lecz jest
to pytanie, które zmusza do poszukiwania odpowiedzi, do zaglądania w świat i
wsiebie. I to jest chyba najbardziej widoczna różnica: to pytanie nie
zatrzymuje, nie cofa, lecz zmusza do ruchu, do wędrówki, do ożywienia, nie do
umierania. To pytanie uspokaja, a nie przygniata. Niby nic się nie zmieniło,
życie nadal ma te same kolory, lecz moja głowa ich nie filtruje, widzę ich
różnorodność. Tajemnic życia nie poznałam, lecz zrozumiałam, po co są. Nawet
nie spodziewam się tego, że odpowiem sobie na pytanie o sens życia, tu nie o to
chodzi… Własciwie to w ogóle nie wiem, o co chodzi w tym wszystkim… wiem jedno
jest inaczej, lepiej.
Do tej pory wszyscy mówili: „Nie przejmuj się opiniami
innych, nie uzależniaj swojego szczęscia od zewnętrznych okoliczności, od świata i ludzi wokół”. A co robiłam?
Skoro nic się nie zmieniło w moim intelektualnym zrozumieniu,
to na pewno i tak się coś znieniło, a czy potrafię to opisać, wytłumaczyć? Ten
opis, te słowa, komu one są potrzebne? To nieistotne.
I to jest chyba to: Po prostu „Tak”. Po prostu, zgadzam się
na to, co jest. To jest ufność, jaką opisywał mi przyjaciel – ufasz i nie
zastanawiasz się dlaczego, czy warto? A czy można temu, lub tamtemu, a czy mogę
zaufać sobie? Czy zasługuję?
Nie, po prostu poddaję
się, niczego nie staram się wyjaśniać, po prostu ide drogą do najbliższego
zakrętu i wiem, czuję, ufam, że tam się wyjasni tyle, ile ma się wyjasnić. Za zakrętem zobaczę następny kawałek drogi,
do kolejnego zakrętu. I to jest ta tajemnica, tak wygląda życie. Jest „tak” i
niczego więcej nie ma, a jeśli nawet jest… Po, co mam się tym zajmować? „Tak”
to jest święty spokój. I tyle.
„Tak” to jest zdrowie mego ciała, umysłu i ducha. „Tak” to
jest harmonia, równowaga. Po prostu „tak” i już.
Taką oto historię usłyszałem od kogoś, kto wyleczył depresję nie lecząc jej w ogóle, nie próbując niczego wyjaśnić – wystarczyło parę zdań z książki każdego ranka i wieczora. Czy to takie trudne, czy to za wiele?