sobota, 25 lutego 2023

Depresja i „Tajemnice życia”


Za oknem padał śnieg z deszczem, z ekranu telewizora sączyły się przytgnębiające wiadomości, z komputera leciała muzyka polecona przez znajomego – mroczna, studząca krew, pełna „dziwnych”, sennych, lub rzeczywistych wizji, snów, lecz dostrojonych do tego, co za oknem.
  Porozrzucane po kanapie, ławie i fotelu rzeczy czekały na ułożenie w szafie, szufladach, na półkach, czekało sprzątanie reszty pokoju, łazienki, kuchni, przede wszystkim podłogi, po „wizycie” psa córki. Wczoraj wieczorem wypłakiwała się poprzez telefon siostra, bo…  jej lżej jak wyrzuci z siebie swoje smutki, problemy, a przedwczoraj przyjaciółka „podzieliła się” milionem słów opisujących jej codzienność, jej pokręcone ścieżki życia, jesieni i zimy jej związku, jej odczuć, żalu, niezgody na bycie wykorzystaną lalką, na bycie tylko i wyłacznie żebrzącą o uczucie, o oddanie tego, co daje jej serce . 

Rozglądałam się wokół, już od wielu miesięcy, nigdzie nie było śłońca, a jeśli było za oknem, jeśli wychodziłam mu naprzeciw, to nie wnikało we mnie, nie rozświetlało nocy w mojej głowie. Było jakieś inne niż wtedy, gdy byłam mała, gdy wychodziłam za mąż, gdy rodziły się dzieci, inne niż wtedy, gdy wszystko szło zgodnie z moim planem, z moim marzeniem. 

Wiedziałam, tak wiedziałam, że ponownie próbuje mnie okrążyć, dopaść w dolinie, powalić na łopatki, zarzucić pytaniami o sens życia… to co kiedyś, to co już znam – depresja. Teorię znam dobrze. Poznałam na terapiach, w poradach, z książek o metodach i sposobach walki z nią, lecz… właśnie, wystarczy trochę śniegu z deszczem za oknem, trochę poleconej muzyki, parę wiadomości ze świata, bolący ząb i kręgosłup, by teorie przestały się sprawdzać, by wróciły pytania, by wróciła ciemna noc duszy, by zaczęły denerwować słowa przyjaciela:  „poczytaj trochę rano i wieczorem tę książkę, którą dostałaś  ode mnie”.

„Tak, dostałam ją, dawno temu, kiedyś pomogło, znam tamte treści.  Po co miałabym to czytać po raz drugi, czy trzeci?” – pyta mnie mój własny umysł, a przyjaciel uparcie:

- Nie zastanawiaj się nad tym, co tam jest napisane, nie musisz rozumieć tego, nie musisz niczego z tego zapamiętać, te słowa niczemu nie służą, nie musisz się z zgadzać z tym, kto to napisał, nie musisz wierzyć w jakąkolwiek zawartą tam myśl, sentencję, po prostu, przeczytaj. Przeczytaj kawałek rano, parę zdań, parę słów, kiedy się obudzisz i kilka słów, czy zdań, może stronę książki wieczorem, tuż przed snem. Zób to. Czy to za wiele?

Naprawdę mnie denerwował.  To, co proponował wydawało się tak płytkie, tak trywialne, tak bezsensowne i tak męczące dla mnie… Męczyły mnie jego słowa, miałam nawet wielokrotnie chęć, by mu przywalić słowem, rzucić zbiorem jakichś brzydkich przekleństw, by się odwalił, by nie wciskał mi bzdur, jakichś absurdalnych rozwiązań. Przecież mój stan jest poważny, znam to, wiem, a on mi proponuje tak dziecinne rozwiązanie. – tak uzasadniałam swój wybór. Zastanawiałam się tylko nad jednym: Co mnie powstrzymywało, by mu wyrzucić swą złość, powiedzieć mu, co o tym myślę? Jednak coś mnie powstrzymywało…   

Tak, pamiętam, kiedyś byłam zachwycona tą książką, od tej pory przybyło ich wiele. Dostałam, kupiłam wiele książek ulubionego mistyka mojego przyjaciela. Co z tego? Niech on sobie je czyta, cieszy się nimi, to jego ulubiony mistyk, nie mój. – racjonalizowałam. A przyjaciel uparcie: „Przeczytaj…”

W czasie jednej z rozmów z nim przez telefon, dla świętego spokoju, wyjęłam ją z półki i połozyłam obok łóżka, w zasięgu ręki. I tak leżała może z miesiąc.

Za oknem ciagle ten śnieg z deszczem, ciągle te same wiadomości ze świata, ciągle to samo pytanie o sens, ciagle te same problemy siostry i przyjaciółki… Nic mi się nie chciało, nawet wstawać z łóżka, wlączać muzyki, odbierać telefonu, naciskać przycisku pilota telewizora, bo był za daleko na ławie.

I tak właśnie było któregoś ranka, nie mogłam go sięgnąć, za to pod momi palcami znalazła się ta książka, chwyciłam ją, podniosłam do oczu, przeczytałam tytuł: „Tajemnice życia” i odłożyłam ze wstrętem obok na łózko.

Wieczorem, gdy rzucałam się na łóżku to z lewego, na prawy bok i odwrotnie, trafiłam na książkę, dotknęłam jej policzkiem, leżała na poduszce. Zapaliłam światło, otworzyłam, przeczytałam zdanie lub dwa na stronie otwartej na chybił trafił i… zasnęłam. W połowie nocy obudziłam się, paliła się lampka, a na poduszce książka tuż przy mojej twarzy. Przyczytałam znowu może ze trzy zdania. Zgasiłam lampkę i za chwilę zasnęłam. Rano tuż po przebudzeniu, moje oczy przebiegły już może i z pół strony, może nawet całą, odłożyłam ją i wstałam.

I tak to się działo może ze trzy tygodnie, czytałam jakiś mały fragmencik, wszystko jedno, w jakiej części ksiązki. Zawse zamykałam ją, nie kontynuowałam w miejscu gdzie kończyłam, po prostu prześledziłam wzrokiem parę literek, parę zdań i zamykałam. Nic z tych treści nie zapamiętywałam, nie wiedziałam nawet, o czym czytałam. Nie zaanagażowałam się myślą, czymkolwiek w tę treść, która tam była zawarta. Po prostu odwalałam bezmyślnie tę „robotę”, być może, by podświadomie zadowolić mojego przyjaciela, może po to by, gdy kolejny raz zaproponuje, bym mogła odpowiedieć, że czytam, że posłuchałam jego rady.

Za oknem nadal śnieg z deszczem, choć już bliżej wiosny, ale… już nie tak szaro… takie spostrzeżenie się pojawiło. Zostawiłam, nie badałam tego głębiej. Dałam sobie z tym spokój. 

Przyjaciel nie dzwonił, nie pytał, nie motywował… tak jak jeszcze niedawno, więc ja zadzwoniłam. Pytam:

- Nic nie mówisz, nie sprawdzasz, czy czytam, nie interesujesz się już tym, co umnie się dzieje? – pytam, lecz nie z wyrzutem, raczej z uśmiechem. A on do mnie:

- Nie muszę pytać, czuję, co się dzieje. Nie pytałem, bo chciałem byś sama zauważyła, że coś się zmienia.

„Ble,ble, ble”. – pomyślałam, lecz, gdy tylko się rozłączyliśmy przypomniałam sobie dzisiajszy ranek. Tak, było trochę inaczej. A może…

Minęły następne trzy tygodnie i mogę już powiedzieć to:

Czytam codziennie i rano, i wieczorem mały fragment tej książki, książki ulubionego mistyka mojego przyjaciela, a powoli staje się, na powrót, moim ulubionym mistykiem. Jej tytuł to „Tajemnice życia”. Najdziwniejsze jest to, iż nie przyswoiłam sobie żadnej z tych tajemnic, że tak naprawdę, to nie pamiętam nic z tych treści, które tam odczytuję, to coś mnie trafia, jakaś energia stamtąd płynie.

Jest dokładnie tak jak mówił przyjaciel. Nieważne są słowa, opisane słowami prawdy, tajemnice, ważna jest energia tchnąca w nas spomiędzy słów. Gdy trzymamy ją w rękach, mamy zwróconą na te literki uwagę, to coś – jakaś magiczna, duchowa energia przenika do nas, do naszych serc, duszy, a nawet ciała. Tak, teraz też to zauważam: wszystko mniej boli, a jeśli boli, to łatwiej ten ból znoszę. Nagle za oknem jest mniej deszczu, czuje się wiosnę, choć do niej jeszcze daleko, siostra i przyjaciółka mają może nie mniej problemów, ale jakby są teraz lżejsze, mniej uciskają, nie tylko je, ale i mnie. Muzyka stała się mniej smętna, słowa nabrały innego znaczenia, no i najważniejsze, nadal pojawia się pytanie o sens, może nawet częściej, lecz jest to pytanie, które zmusza do poszukiwania odpowiedzi, do zaglądania w świat i wsiebie. I to jest chyba najbardziej widoczna różnica: to pytanie nie zatrzymuje, nie cofa, lecz zmusza do ruchu, do wędrówki, do ożywienia, nie do umierania. To pytanie uspokaja, a nie przygniata. Niby nic się nie zmieniło, życie nadal ma te same kolory, lecz moja głowa ich nie filtruje, widzę ich różnorodność. Tajemnic życia nie poznałam, lecz zrozumiałam, po co są. Nawet nie spodziewam się tego, że odpowiem sobie na pytanie o sens życia, tu nie o to chodzi… Własciwie to w ogóle nie wiem, o co chodzi w tym wszystkim… wiem jedno jest inaczej, lepiej.

Do tej pory wszyscy mówili: „Nie przejmuj się opiniami innych, nie uzależniaj swojego szczęscia od zewnętrznych okoliczności, od świata  i ludzi wokół”. A co robiłam?

Skoro nic się nie zmieniło w moim intelektualnym zrozumieniu, to na pewno i tak się coś znieniło, a czy potrafię to opisać, wytłumaczyć? Ten opis, te słowa, komu one są potrzebne? To nieistotne.

I to jest chyba to: Po prostu „Tak”. Po prostu, zgadzam się na to, co jest. To jest ufność, jaką opisywał mi przyjaciel – ufasz i nie zastanawiasz się dlaczego, czy warto? A czy można temu, lub tamtemu, a czy mogę zaufać sobie? Czy zasługuję?

 Nie, po prostu poddaję się, niczego nie staram się wyjaśniać, po prostu ide drogą do najbliższego zakrętu i wiem, czuję, ufam, że tam się wyjasni tyle, ile ma się wyjasnić.  Za zakrętem zobaczę następny kawałek drogi, do kolejnego zakrętu. I to jest ta tajemnica, tak wygląda życie. Jest „tak” i niczego więcej nie ma, a jeśli nawet jest… Po, co mam się tym zajmować? „Tak” to jest święty spokój. I tyle.

„Tak” to jest zdrowie mego ciała, umysłu i ducha. „Tak” to jest harmonia, równowaga. Po prostu „tak” i już.

Taką oto historię usłyszałem od kogoś, kto wyleczył depresję nie lecząc jej w ogóle, nie próbując niczego wyjaśnić – wystarczyło parę zdań z książki każdego ranka i wieczora. Czy to takie trudne, czy to za wiele?   

sobota, 11 lutego 2023

Ból lekiem


Moja duchowa siostra, o której już wspominałem kilka razy, opowiedziała mi o człowieku z jej dzieciństwa i młodości, którego nazywano doktorem. Był lekarzem, bardzo dobrym – najlepszym.

Wspomniała mi, iż on ze swojej podróży po Chinach przywiózł metodę leczenia z zastosowaniem stołu, ławy, na której się leżało z nogą zadartą do góry i przymocowaną do belki, a druga noga zwisała. Babcia mojej duchowej siostry wykonywała to ćwiczenie każdego poranka. On i ona polecali to ćwiczenie wielu osobom. Babcia chwaliła soobie to, mówiąc, iż to bolesne ćwiczenie ją odmładza i „krzepi jej zdrowie”.  Nie pokazywali tego prostym ludziom, ponieważ, tak jak mawiał doktor: „Bo po pierwsze, oni zdrowi nie chcą być, a po drugie, uważają to za szamańską, rodem z piekła metodę”.

I przypomniałem sobie ten fragment rozmowy, w czasie warsztatów dotyczących zdrowia, które zorganizowałem w mojej miejscowości, kilka lat temu. Prowadził je Chińczyk. To co powiedział w pierwszej części, w formie wykładu było kompatybilne z tym co powtarzam od dziesiątek lat, że usuwając przyczynę usuwamy podłoże na którym wyrastają, jak grzyby, wszelkie choroby. Dwie metody, które tam zaprezentował, nie były metodami leczenia, lecz harmonizowania zdrowia, przywracania zachwianej równowagi. Równowagi zachwianej stylem życia, stresem, sposobem myślenia, zakodowanymi w podświadomości lękami i nawykami, które przyciagały choroby, bo te dawały im profity. Zaprezentowane tam ćwiczenia pobudzały życiowe energie, udrażniały kanały energetyczne, bo powtsałe tam blokady były przyczyną chorób. On ich nie nazywał, bo mówił, że to nie ma znaczenia. Medycyna chińska nie wymienia ich nazw, bo ta sama przyczyna może przejawiać się na wiele różnych form. Podobne jak ja nazywał chorobę, ból, informacją. W daszej części warszttów uczestnicy wasztatów wykonywali ćwiczenia. Były one bolesne i tak miało być, bo ból był nie tylko informacją, ale i lekiem.

Potwierdza to życie, że tak jest. Cały sport wyczynowy opiera się na adaptacji do bólu, a ból nie tylko keczy, lecz podnosi  na wyższy poziom stopień wytrenowania mięśni, układów, całego ciała. Jeśli trening pobudza ból, a ciało się do tego adoptuje to ta granica bólu przesuwa się przynosząc profit, który nazywamy formą sportową. Tak jest w sporcie, ale i w kazdym innym prypadku, jeśli chodzi o ciało. Jeśli ciało zetknie się z jakimś czynnikiem wywołującym chorobę, pojawia się ból. Układ odpornościowy reaguje wtedy podobnie jak ciało sportowca, podnosi swój poziom wytrenowania, układ odpornościowy się wzmacnia. Ból obecny w tych wszystkich pzypadkach dowodzi, iż to właśnie on jest lekiem. Możemy to sobie zwizualizować i zobaczyć w ten sposób wojowników tego systemu pędzących w to bolesne miejsce, by się rozprawić z wrogiem, i póki trwa tam wojna, boli.

Pewnego dnia poleciłem tę metodę przyjaciółce. Oto co opowiedziała po pół roku jej stosowania:

„Byłam sceptyczna. Wydawało mi się, że w moim przypadku to głupota, bo bolał mnie kręgosłup, bolała mnie szyja, bolało mnie całe ciało,nawet straciłam głos. Lekarze wyznaczyli mi termin operacji. Uznali, że jest to jedyna metoda przywrócenia mnie do normalnego życia. Miałam tak zmasakrowany kręgosłup, że samochodem jeździłam odwrócona bokiem, nie mogłam utrzymać głowy w normalenej pozycji. Ból wykręcił tak moją szyję, że głowę miałam odwróconą w bok.  Dzień przed wyznaczonym terminem opreacji zastosowałam dwie metody. Przyjaciel oklepał mi szyję i kark, aż do wystąpienia tam siniaków, a później położyłam się na ławce z nogą zadartą do góry, opartą o pionową deskę. Tego dnia, pierwszy raz od pół roku, wyprostowałam głowę. Widziałam to w lustrze, jak rosnę, jak się rozprostowuję. Ćwiczenia były bolesne, bardzo bolesne, nawet dotknięcie mojego karku było bolesne, lecz z kazdym kolejnym klepnięciem ból ustępował, rozpływał się, a w to miejsce pojawiało się rozluźnienie. Czułam jakby z tego miejsca coś się rozpływało na wszystkie strony, jakby blokada tam istniejąca – tama na rzece została odblokowana i rzeka ruszyła swoim naturalnym biegiem.

Przy ćwiczeniu na ławce krzyczałam, śpiewałam, wyłam z bólu już po minucie. Po kilkunadtu dniach byłam w stanie tak leżeć dwadzieścia minut, tydziń później czterdzieści. Adoptowałam się do bólu, a ciało zdrowiało.

Liczyłam na uzdrowienie kręgosłupa, lecz stało się coś dziwnego, ustąpiły inne dolegliwości. Nawet w moejej głowie coś się poprzestawiało, zaczęłam się cieszyć tym, co do tej pory było mi obojętne lub nawet tego nie lubiłam. Poczułam się bardziej pozytywna, wyższa, młodsza, piękniejsza. Naprawdę urosłam dwa centymetry, dopisywał mi humor. Minęła depresja, pojawiła się witalność, lekkość, ze starej babci stałam się nastolatką. Naprawdę. Nie tylko tak czułam, ale mówili mi to ci, którzy znali mnie w poprzedniej wersji. Jednak, gdy mówiłam im o metodde, która przyróciła mi pełnię zdrowia, nie uwierzyli, nie chcieli nawet spróbować. Teraz ćwiczę na siłowni i w domu, chodzę z kijami, truchtam, morsuję, wszystko bez bólu. Wykonuję nadal ćwiczenie na ławce, a ból nią powodowany oczyszcza mnie. Czuję to od razu, gdy z niej schodzę, i odczuwam to w życiu. Czuję, że moje energie się odblokowują, że bez przezkód krąży we mnie życie.

Obeszło się bez operacji, bez ryzyka, które sobą niosły.”

Tyle moja przyaciółka, sam też od czasu do czasu korzystam z dobrodzijstwa ławki, lub tej drugiej metody. Są to metody instynktowne, ciało samo je podsuwa każdemu, lecz tylko ludzie, którzy odczytają te subtelne podpowiedzi potrafią z tego skorzystać. Zauważ, co się dzieje z twoją dłonią, gdy poczujeesz ból w krzyżu, natrychmiast podąża tam twoja dłoń. Zauważ, co się dzieje, gdy zaboli cię kolano, udo, bark, cokolwiek - lekko uderzasz. To instynktowna podpowiedź ciała. Wzmocnij to działanie, a odblokujesz powtały tam enrgetyczny zator. Usuwasz przyczynę, bo blokady w przepływie energii są przyczynami. Zastanów się wówczas, co tę blokadę prowokuje, może styl życia, odżywianie, brak ruchu, a może twoje myśli, stres, zmartwienia. To co się przydarzyła, to informacja, dostałeś list od listonosza, a teraz musisz go odczytać.

I nie zabijaj listonosza lekiem przeciwbólowym.

Nasłuchiwanie odgłosów,informacji naszego ciała, taka cicha z nim rozmowa to sposób na zdrowie. Czasem wystarczy tylko zrozumieć jakiś drobiazg, coś co wydawałoby się zupełnie nieistotnym szczegółem, a w ciagu dłuzszego czasu może przerodzić się w poważną, a nawet w śmiertelną chorobę. Rak płuc, nadciśnienie, cukrzyca nie rodzą się jednego dnia, pracujemy na to latami ignorujac te pierwsze drobne objawy: lekki kaszel, zgagę, ciężkość nóg spowoidowana bezruchem, zmęczenia po oglądaniu zestawu seriali w telewizji. To takie niewinne znaki, lecz po czasie możesz mniec z tego powodu wielki, śmiertelny problem i tak najczęściej jest.

Wydaaje się nam, że trzeba zagłuszać sygnały ciała, że wystrtarczy wiara w lekarza, że jak się pojawi choroba to on pomoże. A on może nie pomóc, bo nie odczyta prawidłowo przyczyny, zapisze tabletki, jakiś drogi lek, na który może nawet nas nie będzie stać, a nawet, to może się okazać że ne pomoże, a nawet zazkodzi, bo każdy z nich na jedno może pomóc a na sto róznych sposobów zaszkodzi.

Rozmowa z ciałem to bardzo subtelna rozmowa, by ja odbyć potrzebna jest cisza w naszej głowie, niepotrzebne  są sterty niepotrzebnych a nawet szkodliwych wiadomości, potrzebna jest inteligencja, by zestawić przyczynę ze skutkiem. A z tą – z inteligencją jest coraz gorzej. Sysem ja zabija, robi to celowo, bo to pomaga mu się bogacić kosztem niewrażliwych na głosy swego ciała ludzi. Zabijają inteligencję reklamy, seriale, a przede wszystkim ucieczka nas samych od siebie. Brakujen nam chwili, by pobyć samemu ze sobą , by wsłuchać się w głosy ciała, a przede wszystkim jest nim ból. Tylko ty możesz go prawidłowo odczytać, bo łatwo go połączyć z tym co dzisiaj robiłeś, co zjadłeś, z paierosem który wypaliłeś, ze stresem, z napięciem, które dzisiaj przeżyłeś, z bezczynnością w fotrelu, z zastojem twoich energii zyciowych, których od dawna nie zmuszasz do intensywnego przepływu, a który cię może odmłodzić, oczyścić z toksyn, sprawić więcej radości.

Dać sobie zabić inteligencję, dać sobie uśpić energie życiowe jest łatwo, a na nowo uruchomić trudno, bo nie ma instrumentu dzięki, któremu to można zrobić. Dlatego moja propozycja jest taka, by się zaprzyjaźnić z bólem i go słuchać, on wszystko powie.  Znajdź chwilę na taką rozmowę, wyłącz na ten czas telewizor (może pójść dalej i go wyrzucić, tak jak ja to zrobiłem, bo uznałem, że nie przynosi żadnego pożytku, same straty, przede wszystkim dla zdrowia. W 99% przypadków to telewizor jest trym narzędziem poprzez które uśmiercasz swą intelkigencję, zakrywasz ból i unikasz nasłuchiwania sygnałów ciała).

Piotr Kiewra

 

Płacząca wierzba

 


Oto jeden z półtorej setki tekstów będący częścią drugiej książki, która, być może trafi do wydawcy w niedługim czasie. Nie zdradzę tytułu. Ksiązka zawiera wiele opowieści, będących treścią życia jednej kobiety. Jej życie było cudem, spotykała na swoje drodze zwykłych ludzi, którzy opowiadając jej historie swego życia ulegali przemianie: ich smutek, żal, pretensje do innych ludzi, Boga, pełne cierpienia doświadczenia własnego życia, nagle zaczęli postrzegać jako informacje, znaki i kamienie milowe prowadzące ich do zrozumienia natury życia, swojej własnej natury. Gdy usłyszeli siebie, przyjrzeli się własnym słowom, swoim łzom wstępowała w nich radość, odkrywali szczęście, cud życia, ich ścieżka prostowała się.

A główna bohaterka słuchając tych opowieści pomagała sobie, uczyła się i swoją obecnością pomagała innym. Nie nauczała, rzadko używała słów – słuchała. I to wystarczało. W tym się przejawiało jej współczucie, miłość do życia, wszelkich istot na jej ścieżce – darem słuchania. To rzadka dzisiaj umiejętność, to rzadki dar. O tym jest ta książka, o tym są te opowieści.  Oto jedna z nich.

Placząca wierzba

Pół roku po upadku dzielącego braci muru, zajechała pod mój dom limuzyna na zagranicznych numerach. Siedziałam akurat na ławce słuchając słowika, chłonąc woń kwitnącej lipy, wpatrując się w jasne i gorące słońce.

Z samochodu wysiadł staruszek, podszedł do mnie podpierając się laską. Przypatrywał się mi, a ja jemu. Nie odezwaliśmy się słowem, by ukryć drżenie głosu, a być może i płacz. Usadziłam go na ławce, a sama wbiegłam do domu, by po chwili wrócić z małym przedmiotem w ręce. Włożyłam go w jego dłoń, a on natychmiast się rozpłakał. W międzyczasie z samochodu wysiadła kobieta i wtuliła się w starca, łącząc się z nim w płaczu.

Minął może kwadrans, gdy padło pierwsze słowo, gdy padli też w moje objęcia. Starzec w końcu rzekł: „Wróciłem, wróciliśmy, by spełnić obietnicę.” Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy pod płaczącą wierzbę.

 Rośnie dokładnie w środku drogi miedzy domem rodziców, a domem babci, przy skrzyżowaniu z inną drogą, samotnie wśród pól i łąk, nad małym strumykiem. Często tamtędy przechodziłam z siostrą, z babcią, z przyjaciółką, lub przejeżdżaliśmy samochodem z Doktorem. Najczęściej jednak bywałam tam sama. Siadałam tam i płakałam razem z nią. Nie, nie wiem, czemu. Ona pewnie urodziła się po to, by płakać. Płakała ze współczucia, a może ze smutku, a może, by ująć tego innym istotom - nie wiem. Tak to nieraz czułam, ona jest po to, by płakać, ptaki po to, by radować duszę, kłosy zbóż na polu obok, by żywić, strumyk, by poić spragnionych, słońce, by ocieplać, by rozświetkać, by podtrzymywać życie, a ja po to, by to obserwować, by się tym cieszyć.

  Czasem podjeżdżała tu rowerem moja przyjaciółka, a do domu jechałyśmy na zmianę, ona mnie sadzała na ramie i wiozła, lub ja ją wiozłam. Tak było do momentu, aż któregoś roku, pod choinkę dostałam rower, mam go do dzisiaj.

Tu przesiadywałam. Nic tu nie było do zrobienia, wystarczyło siedzenie, lub leżenie. Obserwowałam chwiejące się na swych jedynych nogach kłosy zbóż, lub traw, maki i chabry, próbujące bawić się w chowanego przed moim wzrokiem. Wiszące, długie, siegające prawie do ziemi, zielone, wierzbowe łzy, huśtając się odsłaniały mi raz po raz, kawałek błekitu nieba, biel lub szarośc chmur.  Zawieszone nad polem skowronki powtarzały ciagle tę samą zwrotkę piosenki. Było tak muzycznie, malarsko, poetycko, że gdybym cokolwiek chciała tu robić, psułabym. Wystarczyło być.

W jedną ze śnieżnych zim przyszłyśmy z przyjaciółką zobaczyć, w jakim kolorze są tam teraz jej łzy. Były w kolorze styczniowego śniegu. Jesienią żółte, a nocą czarne. Tak, sprawdzałyśmy to nawet nocą, nawet nie raz, także w noc Kupały, razem z babcią i Doktorem. Były w kolorze księżycowego srebra, a pod nimi, na ziemi w kolorze świetlikowej, jasnej zieleni. On sprawdzał moją i jego córki czujność, opowiadając nam, iż świecące u naszych stóp punkciki, to kwiaty paproci, które przyniósł tu wiatr. „Tak – odpowiadałyśmy - przyniósł je wiatr na grzbietach świętojańskich robaczków.”

Babcia i Doktor nie pytali, co tam robiłyśmy, bo wiedzieli, że nicnierobienie jest prawdziwą i duchową formą bycia, natomiast, gdy moja mama o to samo pytała, a ja odpowiadałam, że nic tam nie robimy, to zawsze stukała się w czoło i mówiła: „Nie kłam! Przeciez nie można nic nie robić, zawsze coś robisz. Obie jesteście stuknięte.”

Tak, to prawda, byłyśmy stuknięte i to porządnie. Nam to nie przeszkadzało, cieszyłyśmy się tym naszym stuknięciem.

Tu, na tym pustkowiu, wierzba była samotna i tego mnie uczyla – radosnego bycia w samotności.

W czasie wojny spotkałam tam kogoś, kto docenił ją za to samo, co ja. Leżałam sobie pod wierzbą, w jej cieniu, wśród wysokich traw, a kilka jej długich łez, poruszanych lekkim wiatrem łaskotało moją twarz. Usłyszałam z dali warkot motocykla, lecz nie ruszyłam się. Motocykl zatrzymał się na skrzyżowaniu dwóch polnych ścieżek, ktoś z niego wysiadł i podszedł bliżej mnie, zobaczyłam niemieckiego zołnierza, groźnie wygladającego, w wielkim hełmie, z karabinem na plecach. Nie podniosłam nawet głowy, po prostu patrzyłam na niego. Nie bałam się. Wojna była dla mnie tylko opowieścią innych ludzi: Doktora, jego przyjaciela, no i babci z opowieści dziadka. Lecz oboje nigdy nie straszyli mnie nią, jeśli o niej mówili, to raczej, jako jej przeciwnicy, jako gołębie pokoju, niż historycy, czy malarze opisujący najtragiczniejsze fakty.

Miałam wtedy osiem lat, strach już nie był moim towarzyszem, więc leżałam spokojnie tak jakby to mój tata odwiedził mnie pod moim ulubionym drzewem. A tak naprawdę, to on mnie się bardziej przestraszył, niż ja jego. Zszedł z motoru wysiusiać się, a tu nagle odkrył przypadkowego świadka, którego się nie spodziewał.  Zawstydził się lekko, lecz w końcu się zaśmiał. Podszedł blizej i usiadł obok mnie. Trochę znał mojego języka, ja trochę jego, więc się łatwo dogadaliśmy. Wyciągnął z kieszeni fotografię i mi ją pokazał. Powiedział:

„To moja córka, jesteś do niej podobna i gdy przed chwilą cię zobaczyłem, pomyślałem, że przyjechała, by mnie odwiedzić. Pewnie płacze tęskniąc do mnie. Byliśmy tylko we dwójkę, mama umarła. Pewnego dnia, siedzieliśmy przy stole, jedliśmy nasze ulubione kluski i przyszli żołnierze, i zabrali mnie na wojnę. Gdy się żegnalismy płakała, i błagała: „Tato wróć!”

Dała mi to serduszko. Zrobiła je specjalnie dla mnie, z kawałka kory drzewa, przy, którym lubiliśmy razem siedzieć. W środek włożyła swoje zdjęcie. Ja jej dałem takie same, z moim zdjęciem.”

Kontynuował: „Obiecałem, że wrócę z serduszkiem, a ona mi obiecała, że będzie czekać. ” Wskazał palcem na swój karabin: „Nie cierpię tego. To nie nasza wojna, nie moja, i nie tego, do którego strzelam, to wojna tych, co nas posłali. A ja pytam, dlaczego ma ginąć niewinny człowiek? Kto wie, może to mój przyjaciel, może też gra w orkiestrze, tak jak ja? Przecież moglibyśmy razem grać, zamiast się zabijać. Całe życie trzymałem w rękach skrzypce, grałem w orkiestrze, razem z żoną, Polką. Rok przed wojną, na ulicy, pobili ją za to, że powiedziała słowo po polsku. Umarła. Moja córka pięknie gra, nauczyłem ją. Wrócę, razem będziemy grać w orkiestrze. Może kiedyś zagramy we dwójkę specjalnie dla ciebie. Tak, obiecuję, przyjedziemy i tu, w tym miejscu, zagramy dla ciebie i tego samotnego drzewa.”

 Wsiadł na motor i odjechał.

Ponad dwa lata później, w miejscu naszego spotkania, znalazłam, żołnierski, oficerski, niemiecki hełm, a pod nim list, a w nim serduszko z podobizną jego córki, to, które mi pokazywał. W liście przeczytałam:

„Moja kochana córka zginęła w naszym domu. Zniszczyła go bomba z samolotu. Nie mogła dotrzymać obietnicy, nie mogę i ja, by jej zwrócić to serduszko. Przyjmij je ode mnie. Jesteś tak do niej podobna, masz tak samo kochające serce, tak mi ją przypominasz, czuję jakby część jej była w tobie. Będę pamiętał was obie, będę się pocieszał, że ta jej dobroć, że inne serce, tak kochające jak jej, choć nie przy mnie, to bije nadal. Przyjmij je.”

Zapłakałyśmy wtedy razem – i ja, i wierzba.

Wysiedliśmy z samochodu, staruszek chwycił skrzypce, a ona instrument klawiszowy. Rozłożyli to pod drzewem i tu, w tym świętym miejscu, spacjalnie dla mnie i dla tego samotnego drzewa zagrali. Spełnili obietnicę. Popłynęła ich muzyczna i jego słowna opowieść.

 „Przetrwałem dzięki pamięci ciebie. Podtrzymałaś we mnie nadzieję, wiarę w to, że warto żyć. Po wojnie wróciłem, by odbudować dom. Ożeniłem się, ponownie z Polką, mam trzech synów, a to moja wnuczka, córka jednego z nich. Któregoś dnia zrozumiałem, że nie będzie mi dane doczekać córki, a kolejnego uświadomiłem sobie, że ty nią jesteś – zobaczyłem córkę w tobie i pogodziłem się z życiem. Nauczyłem się godzić z jego wyrokami. Moja wnuczka pokochała muzykę, tak jak moja córka, tak jak ty i gra teraz ze mną w jednej orkiestrze. Jest pianistką. Szczególnie ukochała Chopina i jego na początek zagra. Ona jest niemową, potrafi przemawiać muzyką.”

Zagrali. Słuchałam i płakałam. Spod palców przemawiającej muzyką uniosły się, na chwilę, obrazy – zobaczyłam babcię, Doktora, moją przyjaciółkę. Po chwili wspomnienia odeszły, znlazłam się na powrót z muzykami pod wierzbą. Z tej małej filharmonii, mieszczącej się pod łzami płaczącej wierzby płynęła opowieść, pełna radości opowieść o miłości, pokoju, zaufaniu, opowieść o wolności. Jednym głosem, w przyjaźni, zgodnie, w pełnym zrozumieniu przemawiały, porozumiewały się skrzypce i fortepian, jak człowiek z człowiekiem, jak przyjaciele, kochający się prawdziwie ludzie, niegdysiejsi wrogowie. Niosła się w świat opowieść o zaufaniu do muzyki serc i dusz, nie do słów przywódców, nie do głosów ludzi, lecz zaufaniu do życia, tego, co przyniesie, nie do przyszłości malowanej słowami, obietnicami, wyobrażeniami.

Tu, w tym miejscu, w tej chwili, ujrzałam i usłyszałam kolejny z cudów życia: niepotrafiąca mówić kobieta, wypowiedziała muzyką więcej o prawdzie życia, niż miliony przemawiających głosem, słowem. Tu, w tej chwili, w tej pełnej muzyki uczuć chwili, po raz kolejny ujrzałam ludzi, którzy zrozumieli i przyłączyli się do mojej misji rozsyłania kręgów na wodzie. 

Piotr Kiewra