Kiedyś na himalajskim trekkingu, spotkałem milionera. Nasz nepalski przewodnik tak dużo mówił do uczestników wędrówki, że spragniony ciszy odseparowałem się trochę i szedłem na końcu karawany. Za nami szli już tylko tragarze. Wkrótce dołączył do mnie mężczyzna. Od tej pory i tego dnia, i we wszystkie pozostałe, z jednym wyjątkiem, maszerowaliśmy razem w ciszy. Któregoś dnia, potknął się upadł na ścieżce, w dość trudnym miejscu, tuż nad przepaścią. Wstał jednak, otrzepał się i powiedział: - Nic takiego. Drugi raz zawisłem nad przepaścią. To mnie wzmocni, tak jak wzmocniło zaspokojoną świnię za pierwszym razem. Zaintrygowało mnie to określenie, lecz nie pytałem. A on i tak, nieproszony, sam z siebie, opowiedział mi swoją historię.
Gdy umarł sąsiad, jego pies, rosły, biało-kremowy Golden, następnego dnia po pogrzebie, przeskoczył ogrodzenie i stanął przed moim oknem. Po czym usiadł na zadzie, podparty na przednich łapach i patrzył cierpliwie w moją stronę.
Wyszedłem na zewnątrz, pogłaskałem go, bo żal mi się go zrobiło. Został sam na świecie. Jednak nie wyglądał na smutnego. Patrzył na mnie tak ufnie, tak mądrze, że w końcu powiedziałem do niego:
- No dobrze, Sokrates, znalazłeś nowego pana.
Ten pomerdał ogonem i od razu podszedł do bramy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że jako nowy pan mam obowiazek zabrać go na spacer.
- Oj nie, Sokratesie, ustalmy warunki. To ja, jako twój pan decyduję o naszych wspólnych planach, o porach jedzenia i … o wszystkim innym też.
Powiedziałem to stanowczo, jak do swoich pracowników i klientów, jak do innych ludzi, z którymi się stykałem, lecz on stał przy bramie i nic sobie nie robił z mojej stanowczości, z mojego przywileju bycia panem. Uległem.
To zmieniło moje życie. Naprawdę. Tym razem to pies mną zarządził, pierwszy raz. Do tej pory wydawało mi się, że to ja jestem najmądrzejszy, że to cały świat wisi na mnie, na moich decyzjach, na moich pieniądzach, na mojej łasce i niełasce. Mało tego, to on mnie prowadził, gdy już wyszliśmy. Wiódł mnie swoją ścieżką przez las, przez łąki i pola. W końcu trafiliśmy nad staw: rozległy, z wodą marszczoną powiewami wiatru, otoczony szuwarami, zaroślami, krzakami. Co jakiś czas na powierzchni wody jakieś duże ryby uderzały ogonami, zasysały coś z kwitnących nenufarów i ich liści.
Pies wszedł do wody, zamoczył tam swoje łapy, napił się wody, po czym, położył się na trawie i patrzył sobie bezmyślnie to w wodę, to w gdzieś w przestrzeń, lub w słońce i chmury. Warknął cicho, gdy coś w powietrzu zobaczył, czy zwietrzył. Spojrzałem w górę, a nad nami zawisło wielkie ptaszysko - Pewnie orzeł bielik. - tak pomyślałem.
Usiadłem na trawie i ja. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że to ja nie pasuję do tej sielanki: byłem w garniturze, w białej koszuli, pod krawatem. Przyjrzałem się swoim eleganckim butom, teraz zakurzonym, lekko zabłoconym i … je zdjąłem. Podwinąłem nogawki i też wszedłem do wody do pół łydki.
Oczywiście od razu pomyślałem, że jestem durniem, że naśladuję psa, co prawda, mądrego, ale to zawsze pies. A mój nowy podwładny jakby czytał w moich myślach, wskoczył natychmiast do wody, tym razem zanurzył się cały, aż po szyję. Po czym wyszedł z wody, otrzepał się i znowu położył na trawie i patrzył na mnie, i coś tam memlał jęzorem, jakby mi chciał powiedzieć: - To jest życie. Tak żyć – to rozumiem.
Stałem w wodzie przygladając się mu, aż w końcu zrozumiałem: Naprawdę jestem durniem. Naprawdę jestem durniem, lecz nie dlatego, że robię to, co pies, lecz na odwrót, że tak nie robię, że tak do tej pory nie robiłem.
- Boże, jakiż ten pies jest szczęśliwy, a nie ma na sobie garnituru, nie ma konta w banku wypełnionego pieniędzmi, milionami. – powiedziałem głośno do siebie, ze łzami w oczach.
- Nie ma podwładnych, którzy w podskokach wykonują polecenia. Nie dostaje wyrazów szacunku i różnych tam grzeczności, pochwał, nagród, podziękowań, dowodów uznania, wdzięczności, przyjaźni i czego tam jeszcze, bo wie, że … to wszystko nic nie warte, że to zwykła hipokryzja, taka gra dla pieniędzy.
Nie ma garniturów, dwudziestu na zmianę. Ma jedno swoje ubranie – własną skórę i to mu wystarcza na lato i zimę, na kąpiel w wodzie i słońcu. Nie musi się przebierać, by pójśc na spacer i by potaplać się w błocie. Nie musi ze sobą nosić miski, czy butelki by napić się wody. On nic nie musi.
- Boże, jakiż ten pies jest szczęśliwy! – i z tymi słowami rzuciłem się w wodę, w błoto. Po czym wyszedłem, zrzuciłem marynarkę, koszulę i ległem – jak pies na trawie. On zamknął oczy i chyba spał, a ja patrzyłem w niebo: na słońce, na sunące po nim chmury, na orła w locie. Ten nieruchomo zawieszony w przestworzach wywołał we mnie następne „ach”, następne syganały przebudzenia mojego serca i duszy.
Byczyliśmy się w ten sposób prawie do zachodu słońca. Wróciłem ja i mój mądry pies do domu.
Wpuściłem go do moich salonów. On legł na dywanie, a ja usiadłem naprzeciwko niego w fotelu i zapytałem go:
- Sokrates! Skąd ktoś wiedział, że będziesz tak mądry i nadał ci takie imię? Powiem ci, że zasłużyłeś sobie na to imię.
Uświadomiłem sobie, że niewiele wiem o Sokratesie, o człowieku noszącym w starożytności to imię. Otworzyłem komputer i czytałem przez cały wieczór i całą noc o nim. W pewnym momencie wstrząsnęło mną jedno zdanie tego człowieka wyrażone tysiące lat temu, o mnie. Tak, naprawdę to było o mnie. Skąd on wiedział, że pojawię się na świecie, i że będę taki jak …
Gdy przeczytałem to jedno zdanie, które ten mędrzec wypowiedział, przewróciło ono moje całe życie, całe postrzeganie wszystkiego, co było w nim do tej pory ważne, a od tej pory stało się nieistotne jak kurz, jak błoto na moich butach, jak wczoraj zgubiona złotówka.
Zdałem sobie sprawę, że jestem świnią, jestem zaspokojoną świnią. Tak, to było w moim życiu ważne, by być zaspokojoną świnią: by się najeść, by wypchać sobie brzuch najlepszym jedzeniem, szafy najlepszymi garniturami, garaż najlepszymi samochodami, kieszenie niewybrażalnymi dla zwykłego człowieka pieniędzmi.
Byłem świnią, zaspokojoną świnią, bo zaspokajałem swoje potrzeby wykorzystując innych ludzi i przy tym traktowałem ich jak świnie, jak bydło, jak gorszy gatunek człowieka, gorszy, bo biedny i przez to nieposiadający władzy nad innymi.
Coś jednak czułem, czegoś poszukiwałem. Nie mogłem przecież powiedzieć, że byłem szczęśliwy, chociaż mogłem sobie kupić wszystko. No prawie wszystko. Mogłem kupić kobiety, lecz nie ich miłość. Mogłem kupić ludzi, lecz nie ich przyjaźń.
- No tak, Sokratesie, wczoraj stałem nad przepaścią i chciałem tam się rzucić. Tak, naprawdę. Tak nisko upadłem. Mimo milionów, mimo, wszystkiego, co się z materialnych rzeczy sypało mi pod nogi, jak z rogu obfitości, byłem biedny. Byłem biedny, bo byłem płytki. Czułem, że pieniądze to moja ucieczka od prawdy, od siebie samego i przyplątała się choroba. Chyba to moja głowa ją stworzyła, a ciało zrealizowało jej plan.
Tak, wtedy mój pies mnie słuchał, a ja wyrzucałem z siebie wszystko, wyrzuciłem świnię. Wyrzucłem ją z siebie dzięki niemu. To on, Sokrates, mi powiedział, że „woli być niezaspokojonym Sokratesem, niż zaspokojoną świnią”.
Mało tego, że powiedział, pokazał mi to tam nad stawem. Mój Sokrates, pies, wygladał na zaspokojonego i jest zaspokojony, bo niczego nie pragnie. Wystarczało i starcza mu to, co otrzymał od natury. Przede wszystkim starcza mu mądrości.
I tą mnie uzdrowił. Uzdrowił, bo nie tylko wyrzuciłem dzięki niemu świnię z siebie. Gdy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę zawsze byłem już zaspokojonym człowiekiem, że tak jak pies, niczego nie potrzebowałem. Wszystkim natura mnie obdzieliła. Wtedy wyzdrowiałem.
Pies, Sokrates, mnie uzdrowił. Sokrates ze świni uczynił człowieka.
Gdy milioner skończył, do końca naszego prawie miesięcznego trekkingu, na naszej ścieżce, panowała cisza. Taka się zdarza wśród ludzi, zaspokojonych ludzi.
Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są moderowane.