„Moje kwiaty w doniczkach mnie uzdrowiły. Pokazały mi kim jestem, uzmysłowiły mi skąd się bierze moja choroba. Jest to moje odkrycie tak niesamowite, iż chciałabym się tym podzielić. Może komuś pomogę zrozumieć, bo takich jak ja są tysiące, może miliony, a pewnie jeszcze więcej.
Co zrozumiałam? To, że jestem kowalem swego losu. Odkryłam, że moje ciało programuję swoim umysłem, że moja choroba jest odzwierciedleniem mojego sposobu myślenia, mojej chorej ambicji. Kwiaty mi pomogły to odkryć.”
Tak, całkiem niedawno napisała do mnie maila kobieta i zapytała, czy w następnym mailu może mi przysłać historię jej odmienionego życia. Odesłałem jej zapytanie, dlaczego akurat mi chce o tym opowiedzieć? Odpisała, iż znalazła mój blog, w którym takie historie opisuję, a po części, mam w tej historii swój udział, gdyż czyta to, co ja piszę na blogach. Te duchowe treści ją zastanowiły. Do tej pory duchowość kojarzyła z chodzeniem do kościoła. Tu się jej objawiła nowa możliwość, nowa droga, bo wszystkie inne już przeszła i była nieszczęśliwa.
Gdy zgodziłem się, przyszedł po paru godzinach długi mail, oto jego treść:
Nie jestem typową kobietą, jestem człowiekiem skażonym cywilizacją, pragnieniem bycia na jej szczycie, ambitną do granic ludzkich możliwości, a ponieważ uczestniczyłam w tysiącach szkoleń różnego rodzaju, a przede wszystkim w tych motywacyjnych, uwierzyłam, że granic nie ma, albo, że są bardzo, bardzo wysoko.
Typowa kobieta marzy o domu, o rodzinie, o miłości. Materia jest na drugim planie. U mnie była na pierwszym. Dom, rodzina, uśmiechnięte buzie męża i dzieci były mglistą mżonką, niepotrzebnym tłem mego życia.
Ambicję zaszczepił mi mój ojciec. Był wojskowym – generałem. Lubił mieć władzę, lubił być na szczycie. To on uczył mnie walczyć. Od dzieciństwa moje życie, moje sny to pole bitwy.
W szkole podstawowej musiałam sobie wywalczyć pozycję najlepszej uczennicy, tak samo w średniej i na studiach. Później musiałam być dyrektorką, prezeską największych i najważniejszych instytucji, przedsiębiorstw. Ale to wciąż było mało. Chciałam – tak jak mój tata, być na szczycie. Zostałam więc politykiem.
Gdy dzisiaj na to patrzę, gdy wspominam, widzę, iż nie byłam szczęśliwa. Ani razu, nawet po osiągnięciu szczytu, gdy byłam prawie na samej górze, nie byłam szczęśliwa. Owszem, ludzie mnie szanowali, nagradzali, wybierali, doceniali. Miałam wokół siebie przychylnych ludzi. Szli razem ze mną, lub gdzieś z boku wspierali. Uważałam ich za przyjaciół, oni zapewniali, że są moimi przyjaciółmi - na dobre i na złe.
Pierwsze otrzeźwienie przyszło wtedy, gdy chciałam wejść jeszcze wyżej. Przegrałam w wyborach z kimś równie ambitnym, lecz bardziej gotowym na kompromis ze swoim poczuciem uczciwości, z kimś gotowym się sprzedać.
Gdy nie zostałam wybrana, nagle okazało się, że część moich przyjaciół nawet nie potrafi mi powiedzieć: Dzień dobry!
Załamałam się. Pierwszy raz w życiu rozpłakałam się, jak typowa kobieta.
Okazało się, że ludzie wcale mnie nie kochają, wcale mnie nie lubią, za to, że jestem i jaka jestem. Lubili moją rolę, to, że mogą mnie wykorzystać w swojej własnej grze o coś, o materię. Byłam dla nich drabiną. Uznali, że znacznie mniej wysiłku włożą, gdy ja za nich wykonam całą robotę. Mieli też swoje wielkie ambicje, lecz nie chcieli sobie brudzić rąk. Woleli oszczędzać życiową energię
W moim życiu tyle było gry, sztucznych uśmiechów, udawania, strojenia min, rewii mody, że nie znałam tej kobiety przed lustrem. Znałam tylko jej maskę. A moja praca, a właściwie mówiąc życie, to tylko ich przebieranie - na kolejne okazje, co rusz to inna.
Pewnego dnia zapatrzona w kwiaty w doniczce rozpłakałam się ponownie. Zrozumiałam, że kwiaty też mnie nie lubią. Żadne z tych, które dostawałam nie przetrwały. Chyba nie lubiły mojej ambicji, mojego szczytowania, mojego patrzenia na nie z góry, albo …
… albo chciały coś pokazać, wypowiedzieć, coś, czego nie potrafią i nie mogą zrobić słowem.
Lecz to był tylko taki chwilowy przebłysk. Postanowiłam walczyć dalej, postanowiłam być bardziej twarda, a nawet nie do końca uczciwa. Tego nauczył mnie ojciec. Mówił, że: „wojna to nie kompromis, że jak ty nie strzelisz pierwsza i to celnie, to przeciwnik to zrobi, że jak będziesz się bawić w sentymenty, w ludzkie odruchy, to przegrasz, to będziesz martwa”.
No i zrobiłam parę kroków do przodu i jeden w górę. Nie czułam się jednak z tym dobrze. Wcale nie byłam szczęśliwsza. Klakierzy oczywiście prawili mi komplementy i mówili, że wierzą we mnie … ale moje kwiaty marniały teraz jeszcze szybciej niż kiedyś. Podlewałam je, mówiłam do nich, opiekowałam się, ale chorowały i umierały. Potłukły się przy jakimś tam wietrze, czy przeciągu moje porcelanowe aniołki, które stały obok kwiatów na parapecie.
To było drugie otrzeźwienie, trochę dało mi do myślenia, ale szybko zapomniałam.
Po kilku miesiącach „brzydkiej” walki przyszło kolejne: choroba. Zaczęłam marnieć jak moje kwiaty. Lekarze nazwali tę chorobę, ale nie mieli dla mnie optymistycznych wieści. Nakazali walkę, a to było przecież pole dobrze mi znane. Walczyłam, ale im bardziej się wytężałam, tym bardziej zdrowie i życie uciekało ze mnie. Poczułam, że przegrywam. Tak samo przegrał mój tata. Dopadła go ta sama choroba, a był przecież jeszcze taki młody …
Płakałam przy moich kwiatach, podlewałam je moimi łzami, lecz to nie pomogło ani mi, ani moim kwiatom. Płacz mi trochę ulżył.
Patrzyłam i patrzyłam na kwiaty. Całymi dniami wpatrywałam się w nie. To mnie uspokoiło. Mniej myśli mnie nachodziło. Było mi lżej. Zauważyłam, że pewnego dnia umarła moja ambicja. Poczułam się lżejsza i przestałam płakać.
Znalazłam w sobie spokój, coś, czego jako wojownik nie zaznałam nigdy, nawet po największych wygranych walkach.
Ten spokój mnie zastanowił. Skąd się wziął? Przyszedł gdzieś z głębi mnie. Postanowiłam poszukać jeszcze czegoś więcej. Zainspirowała mnie medytacja. Postanowiłam zajrzeć do samej siebie, a tu jeszcze nigdy nie byłam.
Uczepiłam się jej jak tonący brzytwy. I wtedy zrozumiałam, że medytacja przyszła do mnie sama, spontanicznie. Przecież niczym innym jak medytacją było wpatrywanie się w moje doniczkowe kwiaty.
No i medytowałam miesiącami korzystając z mojej, odkrytej przeze mnie przypadkowo.
Uczepiłam się jej jak tonący brzytwy. I wtedy zrozumiałam, że medytacja przyszła do mnie sama, spontanicznie. Przecież niczym innym jak medytacją było wpatrywanie się w moje doniczkowe kwiaty.
No i medytowałam miesiącami korzystając z mojej, odkrytej przeze mnie przypadkowo.
A w życiu? Poddałam się. Całkowicie i totalnie na wszystkich polach.
Wkrótce odkryłam, że moje kwiaty już nie choruja, że nie umierają. Wręcz przeciwnie, stały się okazami zdrowia i siły. Stały się piękne. Odżywiał je mój spokój. Tak sobie to wyjaśniłam.
Wkrótce odkryłam, że moje kwiaty już nie choruja, że nie umierają. Wręcz przeciwnie, stały się okazami zdrowia i siły. Stały się piękne. Odżywiał je mój spokój. Tak sobie to wyjaśniłam.
Wydawało mi się to naiwną interpretacją, ale coś musiało w tym być, bo ... wszystko się odmienilo: i kwiaty, i ja, i wszystko wokół. Nie wiem, co się we mnie zdarzyło, kiedyś wiedziałam wszystko, a teraz wiem, że nic nie wiem. I to sprawia, iż czuję się słodko, błogo, szczęśliwie i czuję się … prawdziwa.
Nie patrzę już w lustro, by dopasować siebie do okazji, do potrzeb sytuacji, do sprawowania władzy, lecz po to poznać prawdę, by poznać, co jest pod spodem tych masek, co się kryje w głębi moich własnych oczu.
Odkryłam ocean, to, że na powierzchni są fale, tysiące fal - masek, burz, zmian, gier, złości , nienawiści, czyli polityki. A życie i prawda są pod spodem. Tam jest głębia, piękno, cisza i żadnych gier, polityki, żadnych chorób.
No tak … choroba. Nie poszłam do lekarzy. Nie badam się, nie biorę żadnych leków, bo … czuję się zdrowa.
Od kiedy umarła moja ambicja, od kiedy umarła we mnie „filozofia” mojego taty, narodził się spokój, narodziło się we mnie zdrowie.
Minęło od tamtej pory kilka lat. Wyglądam i czuję się kwitnąco – tak jak moje kwiaty. Czuję się tak nie tylko wiosną. Tak jest stale.
Dzielę się tą historią, bo chciałabym to powiedzieć wszystkim, że jesteśmy kowalami swojego losu, że swoją myślą, ambicjami tworzymy chory świat i przyciągamy choroby do siebie, zarażamy nimi swoje własne ciało.
To nie świat, to nie inni nas zarażają, to my sami robimy.
Mi pomogły doniczkowe kwiaty, może innym też pomogą.
Dziękuję!
Wysłuchał niesamowitej historii: Piotr Kiewra
:)
OdpowiedzUsuń