poniedziałek, 17 lutego 2020

Pokochać siebie, czyli niewalentynkowa miłość

Parę lat temu, w pełni wiosny, pod błękitem i jaśniejącym gorącem słońcem, wśród żółcących się aż po horyzont rzepaków, jechałem rowerem, gdy zadzwonił mój smartfon. Miły, kobiecy głos, zapytał, czy znajdę chwilę na rozmowę. Zgodziłem się. 
Chwila rozrosła się do dwóch godzin, a opowieść kobiety tak mnie wciągnęła, że mój rower na dobre rozgościł się wśród pierwszych maków i chabrów w przydrożnym rowie, a ja stojąc wśród poruszanego wiatrem złota słuchałem i … słuchałem.
Oto ta spisana później opowieść o chorobie, cierpieniu, miłości, byciu sobą, zdrowiu i … Walentynkach. 
-Jestem stałą czytelniczką pana blogów, tego o zdrowiu i tego z opowiadaniami. Stąd mój telefon. Postanowiłam opowiedzieć swoją historię, bo uznałam, że takich jak ja jest większość. Oni wszyscy, tak jak kiedyś ja, słyszą rady, czytają mądre książki, korzystają z przykładu innych, a jednak cierpią, chorują, są nieszczęśliwi.
Tysiące razy słuchałam, czytałam: „Pokochaj siebie! Bądź sobą! Bądź tu i teraz!”,  a jednak nie rozumiałam, co to znaczy „siebie pokochać”, co to znaczy „byś sobą”. Daję głowę, że inni też tego nie rozumieją. Nie mogą rozumieć, bo to jest widoczne poprzez ich zdrowie i mówi o tym ich cierpienie. Ja też myślałam, że wiem, lecz poprzez myśl nie można poznać prawdy … No dobrze, ale może zacznę od początku. 
Dokładnie 15 miesięcy temu moje ciało było ciężko chore. Nie tylko ono, jeszcze bardziej byłam chora mentalnie, emocjonalnie i duchowo. Wtedy zdawałam sobie sprawę z chorób ciała, wszystko inne wydawało mi się zdrowe. No może nie całkiem, bo przez wiele lat byłam pod opieką terapeutów, psychologów, wykonywałam sama dużą pracę nad sobą. Wydawało mi się, że te inne problemy poza ciałem mam poza sobą. Miałam nieszczęśliwe dzieciństwo i młodość – można tak powiedzieć, bo uzależnienie od alkoholizmu rodziców, sceny, które rozegrały się przed moimi oczami dziecka i młodej dziewczyny ukształtowały moje przekonania, moje odczucia, moją wrażliwość, emocjonalność – moje myślenie. Niektóre z nich pamiętam, lecz większość tych obrazów pozostała pewnie zapamiętana przez mój podświadomy umysł. Mogę powiedzieć, że od tamtej pory - z dzisiejszego punktu widzenia – rządził mną strach – lęk. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. 
Wydawało mi się, że jestem silna, bo sobie z tym radzę, bo pomagam młodszemu rodzeństwu, bo, w dużej mierze, to ja prowadzę dom. Wydawało mi się, że jestem silna, bo potrafię zapłakać nad nieszczęściem innych, że sama nie upadłam i nie stałam się taka „jak oni”. 
Wydawało mi się, że potrafię kochać. Wyszłam za mąż, uwierzyłam jemu i sobie, iż już zawsze będzie pięknie, dożyjemy razem starości, w której przed domem, na ławeczce wspomnienia będą wyciskać z nas łzy radości. Jednak nie cieszyłam się długo sielankowym życiem: mąż odszedł w siną dal, a na ławeczce we snach i na jawie pozostała już na zawsze gorzko płacząca babcia. 
Przyszedł ciężki czas próby, czas poznawania swojej prawdziwej siły. Poczułam się silna, bo przetrwałam ten czas walki o istnienie, o samodzielne istnienie. 
Byłam silna, lecz to nie o taką siłę chodziło, nie o fizyczne przetrwanie, lecz … Lecz nie zdawałam sobie sprawy, że moim życiem rządził lęk, emocje, że tak naprawdę uciekałam …
No więc byłam chora na ciele … Nie chcę tu wymieniać moich chorób, bo wszyscy je znają, bo je też mają. Rozmawiają o nich, chwalą się nimi i … ze mną też tak było. Właściwie w każdej rozmowie, prawie w każdej dłuższej rozmowie, z mężczyzną, czy kobietą opowiadałam o swoich dolegliwościach, problemach i emocjach. Opowiadałam swoją historię … w różnych słowach, w różnych kontekstach, lecz podświadomie coś z tego wrzucałam do ogródka moich słuchaczy. Dzisiaj to wyraźnie widzę. Dzisiaj to czuję, że zabiegałam w ten sposób o czyjeś współczucie, zrozumienie, obecność, przyjaźń, miłość. Kiedyś nie przyznałabym się do tego … 
Gdyby ktoś mi mówił o miłości, to ja byłabym pierwsza, bo … przecież ja wiem, czym ona jest, a czym nie. Gdyby ktoś wspomniał o miłości do samego siebie … to ja byłabym pierwsza, bo przecież ja siebie kocham, bo skąd byłaby moja siła, moja wrażliwość, mój … smutek, moja umiejętność i potrzeba bycia samą. Gdyby ktoś zapytał o bycie sobą, to też mogłabym wszystkich tego nauczyć, bo przecież, kto jak kto, ale ja wiem kim jestem, a kim nie jestem. Tak, przecież ja siebie akceptuję, sobie ufam …
Tak mi się wydawało. Naprawdę! Byłam o tym święcie przekonana. To nic, że dopadała mnie depresja, częściej gościł we mnie smutek niż radość, że uciekałam przed związkami, że brakowało mi wielu rzeczy: nie ufałam innym ludziom, że świat dzielił się na ten dobry, który akceptowałam i ten zły, który odrzucałam, że przecież inni … 
Bałam się i … zazdrościłam.  Naprawdę zazdrościłam staruszkom, zgodnie żyjącym parom starszych ludzi. W nich widziałam moje spełnione marzenie.
Nie widziałam tego, że tak naprawdę lgnęli do mnie, a może odwrotnie to ja lgnęłam do ludzi, do mężczyzn z problemami, do kobieciarzy, do tych, którzy pięknie potrafili mówić, którzy wyglądali na atrakcyjnych, bo przecież mnie przyciągali i pociągali … lecz nie wiedziałam dlaczego.
Wiele rzeczy mi się wydawało, a szczególnie, że kocham siebie, że potrafię kochać, bo przecież kochałam, że wiem kim jestem, że siebie akceptuję i że sobie ufam. Na tym się opierałam. Przez całe moje dotychczasowe życie wiara w to była niezachwiana. Do tego stopnia niezachwiana, iż swoją emocjonalność uznawałam za przejaw głębokiej miłości do siebie samej, jako przejaw głębi i siły mojej miłości w ogóle. 
Tak, tylko, że nie zdawałam sobie sprawy, że emocje biorą się z lęku, a nie z miłości … 
I pewnego dnia, akurat w dniu Walentynek, piętnaście miesięcy temu, gdy usłyszałam wiele słów o miłości, zobaczyłam wiele gadżetów przekazywanych sobie nawzajem przez różnych ludzi, jako dowodów miłości, nagle zauważyłam sztuczność tego wszystkiego. Coś do mnie dotarło, że słowo i materia w zestawieniu z prawdą miłości nic nie znaczą. Nagle zrozumiałam, że żadne słowo , żadna myśl, żaden przedmiot nie może oddać miłości, że nie można jej wyrazić słowem, myślą, działaniem, że ona jest czymś zupełnie innym.
Czym? Nie wiedziałam. 
Wiedziałam tylko jedno, że nie mogę o nią nikogo zapytać, nigdzie przeczytać, nigdzie zobaczyć, nigdzie usłyszeć, że nie mogę jej dostać, ani nikomu jej dać, że nie mogę jej zrozumieć. Zrozumiałam, że jest tajemnicą.
Jest tajemnicą, a skoro tak, to im więcej o niej mówisz, myślisz, to tym mniej nią znasz. Jej źródło jest w innym miejscu niż w głowie.
I tego samego dnia, gdy na chwilę zapadłam w jakiś dziwny stan bez myśli, nagle się „przestroiłam”. Tak, naprawdę. Naprawdę, poczułam się jak przestrojone radio. Zaczęła do mnie docierać zupełnie inna stacja, ta, której nigdy nie słyszałam. Pojawiła się inna muzyka, inne brzmienie, inne światło. Świat stał się inny. Wszystko wokół wyinniało, przede wszystkim ja. Stało się to w mgnieniu oka, dosłownie jak przestrojenie radia jednym guzikiem.
Co się stało? 
Moja stacja zaczęła nadawać z wewnątrz. Nie był to żaden głos, żadna myśl, sugestia, wspomnienie, marzenie, pragnienie. To była energia. Zrozumiałam, że ona zawsze musiała być, lecz to grające słowami i myślami radio ją zagłuszało. Gdy ta stacja na chwilę zamilkła, uciszyła się, usłyszałam, poczułam energię.
Od tej pory odbierałam ją coraz silniej. Pierwszego dnia – w pierwszej chwili zagrała tu – w okolicy serca – później rozeszła się. Przepływała już przez całe moje ciało. 
W ciągu paru dni odeszło ode mnie parę moich dolegliwości. W ciągu miesiąca, dwóch, pozostałe moje choroby ciała. 
Wtedy zrozumiałam … to nie moje ciało było chore. Chore miałam myślenie, a moją największą chorobą był lęk. 
Uzdrowiłam się duchowo, czyli moja prawda wypłynęła na wierzch. Wypłynęła ponad moje myśli, słowa, emocje, ponad to, co uważałam za siebie do tej pory, ponad moje „ja”. Moje „ja” przesunęło się gdzieś do tyłu, opadło na dno.
Przestroiłam się. Zniknął mój niepokój, smutek, zniknęły moje „różne” myśli, potrzeby: moja potrzeba dzielenia się słowem, potrzeba eksponowania siebie, bycia dla kogoś. Zniknęła moja potrzeba posiadania marzeń, ale zniknęła moja przeszłość. Nie, wspomnienia pozostały, lecz stały się inne, stały się doświadczeniem, mądrością, bo nie były już przywiązane do mnie emocjami. 
Tak, w tej dziedzinie odczuwam to najmocniej. Zamiast emocji, są wibracje. To jest zupełnie coś innego. One sprawiają radość. Mam poczucie, że jestem wszędzie, we wszystkim i we wszystkich, że inni są mną, a ja jestem wszystkimi. 
Z emocjami wiązał się smutek, apatia, złe samopoczucie, napięcie, łzy – prawie nieustanny, przerywany krótkimi chwilami zabawy i przyjemności, płacz. Płakałam wspominając, słuchając muzyki, oglądając filmy, rozmawiając, czytając. Czasem, by inni nie widzieli, płakałam gdzieś w środku, wtedy moja mina, moje słowa mówiły – nie podchodź, idź precz! Emocje zamykały mnie dla ludzi i dla siebie. Wtedy nie żyłam – wegetowałam, byłam nieobecna. No i chorowałam, byłam obolała i do granic napięta. Często przypominałam wulkan.
Z wibrującą we mnie enrgią wiąże się radość, obecność, bycie, uważność – współczucie. To współczucie jest inne, bo nie jest emocją, płytką emocją, jest czymś nieporównanie głębszym, czymś, czego nie da się opisać i wypowiedzieć.
Teraz to widzę i czuję: moja  emocjonalność pochłaniała olbrzymie ilości energii, stąd nie starczało jej na bycie, na miłość, na zdrowie, na radość. Gdy to poznałam, nauczyłam się ją gromadzić. Gdy jest się uważnym obserwatorem jej obiegu nie zużywa się jej nieświadomie, nie marnuje. Gnijące bagno staje się źródłem, tryskającym świeżością, życiem, młodością, zdrowiem, źródłem.

Kim jestem? Nie muszę zadawać sobie i innym tego pytania. Teraz to czuję. Pytania przestały być potrzebne, a szczególnie te o miłość. 
Czuję jedno, że jest ona we mnie, i nawet nie wiedząc, czym ona jest, wiem, że jest i to wystarczy. Nie muszę jej brać, znikąd i od nikogo dostawać, bo czuję jej obecność we mnie. Czuję, że się ze mnie sama przelewa. Jestem naczyniem nią wypełnionym, a ona się rozlewa bez żadnego wysiłku z mojej strony, bez żadnego gestu, ruchu, bez żadnego ukierunkowania. Ona po prostu płynie. Jest energią.
Gdy ją odczułam, odnalazłam akceptację, ufność. Nawet nie specjalnie ich szukałam, bo to inne imiona miłości, to jej bracia i siostry. 
Od tej pory nie czuję żadnego napięcia. Wszystko stało się takie jak powinno być. Właściwie to zawsze takie było, ale ja krzywo, bez zrozumienia na to patrzyłam.
Och! Och jak wspaniale jest uwolnić się od emocji, od lęku, od tysięcy myśli i słów, od osób, sytuacji, materii. 
Nie. Nie żebym coś ze swojego życia usuwała. Z niczego na siłę się nie oczyszczam. Wszystko samo się oczyściło: i moje relacje, i nibymiłości, i pragnienia, i moje pytania. Świat się oczyścił, z moich brudów się oczyścił, bo to ja go zanieczyszczałam. Tak, niektórzy odeszli z mojego życia, bo teraz, tak czuję, że to oni się mnie boją, bo widzą, że ja widzę ich prawdę, widzę i czuję ich chęć wykorzystania mnie.
Stałam się inna. Widzę siebie inną w lustrze. Inni mnie inaczej widzą. Mówią, że moje oczy, gesty, postawa są inne, lepsze. 
A najważniejsze? Czuję, że nie muszę niczego poprawiać. Nie muszę poprawiać niczego w sobie, w innych i w świecie. Tak, to naprawdę rozluźnia.
Teraz jestem zdziwiona. Naprawdę. Każdego dnia, w każdej chwili jestem zdziwiona: ileż ja teraz dostrzegam miłości wszędzie, ileż dobra, porządku, pokoju, ciszy, rownowagi, piękna, głębi. Iluż pięknych swoją głębią, swoją prostotą ludzi pojawiło się wokół, ba, nawet sposród moich wrogów. Teraz ich widzę jako aniołów. I to nie oni się przeminili, to nie ja ich przemieniłam, to ja teraz tak ich postrzegam.
Niby patrzę nadal oczami, lecz moje oczy inaczej widzą. Widzą całość: tę materialną i tę energetyczną.
Wszędzie wokół słyszę, że moja obecność uspokaja, łagodzi, wycisza, napełnia czymś dobrym. Ja nie czynię żadnych wysiłków, niczego nie wybieram, nie muszę o nic pytać, ani odpowiadać na pytania, nauczać, cokolwiek opowiadać, wyrażać, wystarczy, że jestem.
Co się stało? Czym jest ta niewalentynkowa miłość?
Czy musiałam cokolwiek zrobić, by siebie pokochać, by poznać, kim naprawdę jestem? Otóż nie! Było naprawdę odwrotnie. To się stało wtedy, gdy, chwilę, dosłownie chwilę, zaprzestałam szukać, pytać, wybierać, cokolwiek robić.
Gdybym miała przedstawić w słowach to, co mnie spotkało i to, kim jestem, czym jest miłość, ta miłość, którą kocham samą siebie, to użyłabym takiego oto czterowiersza zaczerpniętego z tradycji ZEN:
„Siedzę w ciszy,
Nic nie robię,
Wiosna przychodzi, 
A trawa sama rośnie.”
I to jest dla innych problem. Każdy człowiek, który poucza trawę, jak ma rosnąć, a co gorsza wysila się, walczy z nią, zakłóca siebie i porządek świata. Człowiek, który pragnie przyspieszyć wiosnę swoim robieniem, swoją walką, swoim marzeniem, swoimi myślami i słowami, oddala się od prawdy i od siebie samego. 
To jest tylko kwestia zrozumienia, takiego niementalnego, lecz energetycznego zrozumienia. Trzeba jedynie poczuć tę energię, którą jesteśmy wypełnieni, która przez nas ciągle przepływa. I to jest wszystko. Tyle i aż tyle. Tak dużo, ale i tak mało.
Gdy się rozumie, że wiosna sama przychodzi i że trawa sama rośnie, to znak, że się wie, kim się jest i że się kocha siebie. Reszta też sama przychodzi. 
To jest najtrudniejsze, z powodu naszej pychy, naszej wiedzy. Wydaje nam się, że wszystko wiemy. Lecz to nie w wiedzy jest prawda, ona po prostu jest. Nie trzeba jej szukać, o nią walczyć. Nie trzeba niczego zmieniać, trwonić energii. Otóż to, trzeba jedynie przyzwolić jej płynąć. I to cała tajemnica – przyzwolenie, poddanie się, powierzenie – UFNOŚĆ. 
To przyzwolenie uzdrawia ciało, umysł i duszę. 
To wszystko.

Gdy się rozłączyliśmy poczułem, mimo, że smartfon zamilkł, iż nadal jesteśmy połączeni energią. 
Jestem też razem z tym błękitem, z tą kryjącą się tam głębią, sięgającą najdalszych gwiazd, ze słońcem, z całym tym złotem na polach, z tą wiosną, z całą tą przestrzenią, z tym, co dalekie i bliskie. Jestem całością nawet z tymi natrętnymi muchami, w które też przelewa się moja miłość.
W domu przysiadłem na godzinkę do komputera by „spisać” tę energię. Być może, w tym pełnym walki, ambicji, celów, marzeń, pragnień świecie znajdzie się ktoś, kto też zrozumie, że wiosna sama przychodzi i trawa też rośnie sama. 
Może znajdzie się ktoś, kto też zrozumie, że tajemnicą naszego zdrowia, jest pokochanie siebie, jest bycią sobą, zaakceptowanie siebie i tego, co jest, takim jakie to jest. 
Może znajdzie się ktoś, kto zrozumie, że ciało, umysł i duch to jedno, a naszym zadaniem, jedynym prawdziwym jest przyzwolenie by Boska, by energia Całości po prostu bez przeszkód i blokad płynęła. 
Oto cała tajemnica: PRZYZWOLENIE.

Piotr Kiewra 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje komentarze są moderowane.