Kiedyś, przy okazji jakiejś wycieczki, zwiedzaliśmy kościół – katedrę. I jakaś kobieta idąca obok, pytającej ją innej kobiecie, czy przychodzi tu się modlić, wyznała, że „nie”, ponieważ kapłani wraz z rodzicami i społeczeństwem wprogramowali w nią poczucie winy.
Wycieczka się zakończyła, minęło parę lat. Spotkałem tę kobietę znowu i też przy okazji zwiedzania kościoła. Gdy opuściliśmy to miejsce, tym razem to ja ją zapytałem, wspominając jej o podsłuchanej niegdyś rozmowie: „Jak to jest z tymi kościołami?”
Opowiedziała mi swoją historię. Usiedliśmy na ławce przed kościołem i zaczęła mówić:
„ Było to tak:
Było poczucie winy. Zaczęło się od akceptacji. Ktoś kiedyś o niej wspomniał, lub gdzieś o niej przeczytałam. Już teraz nie pamiętam, skąd to przyszło, ale przyszło, a byłam wtedy bardzo chora. Moje ciało było bardzo chore, a psychika jeszcze bardziej. Czułam, że coś wielkiego coraz bardziej mnie przygniata, że jestem w jakimś więzieniu, którego ściany coraz bardziej się zbliżają do siebie i że mam coraz mniej wolności, coraz mniej przestrzeni, że nie mogę już się poruszyć, że już prawie nie mogę oddychać.
Chodziłam do lekarzy, poszłam do psychologa, a później do psychiatry. Nic nie pomogli. Więzienie jeszcze się zmniejszyło.
I wtedy, gdy już prawie, że oddawałam ostatnie tchnienie to słowo: „akceptacja” coś we mnie poruszyło.
Rozebrałam je na czynniki pierwsze i zaczęłam z nim pracować. Afirmowałam siebie jako akceptującą parę tysięcy razy dziennie. Nauczałam się akceptowć śmierć, chorobę, swoje wariactwo, swoje grzechy, świat, rodziców, pracodawców, społeczeństwo, Boga, wszystko. Poczułam się tylko troszkę lepiej, lecz po czasie doszłam do wniosku, że tak naprawdę niczego nie akceptowałam, tylko wmawiałam sobie na siłę, że akceptuję. Poczułam się lepiej o tyle, że wygarnęłam przy okazji wszystkiemu, co mnie otacza, a przede wszystkim sobie, co o sobie i świecie myślę. I natychmiast przyszło do mnie … poczucie winy, że znowu grzeszę, że znowu jestem zła, że znowu wpuściłam w siebie diabła.
Którejś nocy we snach ujrzałam ojca i matkę jak mnie potępiają za to, że nie jestem taka jak brat i siostra, że coś złego we mnie wstąpiło. Kolejnej nocy potępiał mnie ksiądz z ambony. To było dziwne, bo nie znał mnie zupełnie, nic o mnie nie wiedział, a mimo to potępiał. Pomyślałam, że ma on dar czytania z oczu, albo wzierania w mą duszę. I po paru następnych takich snach przyszło do mnie (bo te sny to przecież moje wspomnienia) skąd we mnie to poczucie winy, kto mi je zaszczepił.
W końcu zdałam sobie sprawę, że nie powinnam się przejmować tym, co mówią o mnie inni, nawet, jeśli to są rodzice i ksiądz, nauczyciele i całe społeczeństwo, bo i tak nie mogę nic na to poradzić, że jestem jaka jestem. I to była eureka.
Uświadomiłam sobie, że właśnie po raz pierwszy w życiu zaakceptowałam siebie. Zniknęło poczucie winy i zniknęły moje grzechy. Niepotrzebnie się z nich spowiadałam, nie tylko przed księdzem, ale przede wszystkim przed samą sobą.
Jakaż mogła być w tym moja wina, że chciało mi się jeść nie wtedy, gdy była godzina 6 rano, 13 po południu i 18 wieczorem? Jakaż była moja wina w tym, że nie chciało mi się siusiać, wtedy, gdy rodzice sadzali mnie na nocniku? Jakaż była moja wina w tym, że zamiast spać po bajce, chciało mi się bawić, biegać?
Jakaż była moja wina w tym, że tabliczka mnożenia wchodziła we mnie gorzej niż w brata i siostrę? Jakaż była moja wina w tym, że nie rozumiałam, o czym w kościele mówi ksiądz i że wolałam patrzeć na wielkie organy za moimi plecami, i słuchać ich dżwięków niż księdza na ambonie. Jakaż była moja wina w tym, że ksiądz zachowywał się jak jakiś generał i na jego gest wszyscy mieli stać, klęczeć, lub się głośno modlić, a ja się z tym nie zgadzałam, bo gdzieś we mnie było jakieś odczucie, że to tylko jakaś gra, jakiś teatr?
Czułam się źle, że musiałam robić to, co wszyscy, myśleć tak jak myślą wszyscy i wierzyć w to, czego nie widać, a każą ci wierzyć, bo jak nie to …
Już wtedy czułam, że to dziwne, że Bóg stworzył mnie inną, a chce bym była taka jak wszyscy, że muszę się zmieniać, udoskonalać, poprawiać. Że muszę być dobra. Czułam się dobra, jak motyle, ptaki, drzewa i kwiaty, a wokół mnie ludzie mówili, że jestem zła. Skoro tak, to dlaczego nie byłam mrówką? Po co mi wolna wola? Jaki to wszystko ma sens?
Teraz, dzięki akceptacji wreszcie pogodziłam się z Bogiem, bo on nie przypadkowo mnie stworzył właśnie taką, a nie taką jak to sobie wyobrażał ksiądz, moi rodzice i całe społeczeństwo. I właśnie dlatego chodzę do kościoła i wędruje po całym świecie, medytuję, modlę się inaczej – nie prosząc o nic, bo wszystko mam, co dał mi Bóg.
Mam siebie taką jaką jestem. Nie muszę nic zmieniać, udoskonalać, naprawiać. Nic nie muszę robić. Nauczyłam się akceptacji, a właściwie to się nie nauczyłam, miałam ją zawsze.
Jedyne, czego się nauczyłam, to jest to, że nie muszę się niczego uczyć, bo to, co istotne to już mam.
Dzisiaj widzę, że poczucie winy powinni mieć ci, którzy chcieli mnie zmienić, bo to oni sprzeciwiali się woli Boga, jego dziełu. Lecz ich też akceptuję. Nie robią tego ze złej woli, tak ich nauczono. Oni mają cały czas poczucie winy, zaszczepiono im je wcześniej i niestety nie pozbyli się go, więc infekują tym innych. Lecz skoro tak Bóg chce – ma w tym cel. Jeszcze wiele odkryć przed nimi …
Moje poczucie winy zniknęło, bo zaakceptowałam siebie. Gdy wreszcie mogłam sobie bez poczucia winy pozwolić na komfort bycia sobą, zniknęły mury więzienia, moja wolność rozszerzyła się do granic Wszechświata. Wreszcie odetchnęłam pełną piersią i … wyzdrowiałam. Moje ciało odmłodniało, moja psychika stała się na powrót psychiką dziecka. Byłam niewinna jak małe dziecko – jestem niewinna.
Stąd wiem, dlaczego tak mnie zawsze pociagały motyle, ptaki, drzewa – są niewinne. I są sobą. Nie grają, nie tworzą na siłę teatru, ani cyrku.
Teraz odwiedzam kościoły, lecz medytuję w nich, modlę się po swojemu. Wreszcie czuję się w nich dobrze – jak w parku, lub lesie. Nie słucham kazań, bo znam je wszystkie, wiem, co w nich jest: zaszczepia się w ludziach poczucie winy, po to, by zrozumieli, kim są, gdy to poczucie winy odrzucą. By odkryli akceptację, by odkryli siebie, by odkryli prawdę.
Dzisiaj wiem, że zdrowie bierze się z akceptacji. Tak samo jest z wolnością. I z miłością. I ze wszystkim. I to tyle o mnie. Taka jest tajemnica „mojego kościoła”.
Wysłuchał: Piotr Kiewra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są moderowane.