niedziela, 30 grudnia 2018

Zmartwienie, które zabija. Pasja, która uzdrawia



Kiedyś na lodowisku, gdy tak sobie kręciłem różne takie łyżwiarskie zawijasy, przypominając sobie swoje młode lata, obok przejechała kobieta. O mało się nie zderzyliśmy, bo ona jechała tyłem i ja też. W następnym kółku, zwolniłem by ją przeprosić, a ona wpadła na ten sam pomysł, więc przeprosiliśmy się wzajemnie.

Pogratulowała mi mojej sprawności, a ja jej na to, że to wynik mojej młodzieńczej, dawnej pasji, pasji, która nie została zapomniana.

A ona mi na to, że w jej przypadku pasja uratowała jej życie. No i tak od słowa, do słowa, poznałem, w jaki sposób to się stało. Ale zanim była pasja, było zmartwienie.

Oto jak to było, oto jej historia:

Odkryłam w swoim doświadczeniu, dwie prawdy. Są jak śmierć i życie. Otóż:
Zmartwienie zabija.
Pasja uzdrawia.

Tego właśnie doświadczyłam, obu tych prawd. Najpierw tej pierwszej, o mało mnie nie zabiła.

Żyłam tych kilkadziesiąt lat, by się przekonać, że:

Jeśli czymś się martwisz, to pozwalasz temu dominować nad tobą.

Dzieje się to do tego stopnia, że potrafi cię zaprowadzić na skraj przepaści, potrafi cię zabić.

Chyba wyssałam to z mlekiem matki. Mama prawie nieustannie płakała, czymś się przejmowała, zamartwiała. Tym, że ojciec przyjdzie znowu pijany, że jej mama, czyli moja babka, żyła tak krótko, i że na pewno ona też będzie miała nadciśnienie i inne choroby, jak jej matka. Martwiła się o pieniądze, że telewizor znowu się zepsuł, że wujek miał wypadek na kolei. Martwiła się też tym, że sąsiadce inny sąsiad otruł kury. Martwiła się wszystkim. W domu był ciagły płacz i lament. A gdy zjawiły się ciotki, lub sąsiadki, to lamentom i narzekaniom nie było końca. W domu prawie nie było radości, bo jak tylko ktoś się uśmiechał, lub głośno śmiał, to zaraz padało stwierdzenie, brzmiące jak pytanie: Z czego tu się śmiać, jak wokół tyle cierpień, tyle nieszczęść.

No i zostałam zarażona tym wirusem. Też płakałam, bo mama płakała, bo faktycznie miała słabe zdrowie. Faktycznie tata przychodził pijany. Prawie jej każda czarna myśl, była proroctwem.  

Gdy stałam się dorosła, to w tej dziedzinie jednak nie wydoroślałam: zamartwianie się zajmowało większość mojego czasu. Moja głowa była pełna od zmartwień. A życie zgodnie z tym zaspakajało moje w tym zakresie potrzeby, dostarczało mi sporo powodów.

Najpierw martwiłam się materią, później rodziną. Tym, że nie mam czasu, by zarobić na większe i lepsze rzeczy w domu. Martwiłam się problemami dzieci w szkole i w ich dorosłym życiu.

Gdy spośród moich znajomych i przyjaciół kilkoro odeszło z tego świata to zaczęłam się martwić chorobą - taka ewentualnością i ... wymartwiłam ją. Ta myśl tak mnie zdominowała, że właściwie to prawie mnie zabiła.  

Jednak w ostatniej chwili, zabiłam swoje zmartwienia pasją, zabiłam nią swoją chorobę.  

Przypomniałam sobie ją dopiero, gdy lekarze rozłożyłi ręce.  

Odkryłam ją wcześniej, lecz nie pozwoliłam jej żyć, odkładałam zawsze na później.  Mówiłam sobie: - „Gdy przejdę na emeryturę” ... i czekałam. Moje życie to była nuda oczekiwania na to, co ma się zdarzyć, czyli na następne nieszczęście, bo w efekcie, nawet to dobre, zamieniało się na złe. Pewnie moje zmartwienia miały moc przeobrażania.

Dzisiaj, gdy na to patrzę, widzę tego bezsens. Marnować całe życie na czekanie, a po drodze robić same nieistotne rzeczy. Pracowałam najpierw na „to”, a gdy „to” już było realne, zmieniał się przedmiot, było inne „to”. I tak kręciła się ta karuzela.  
Gdy przyszła choroba i wkrótce lekarski wyrok .. to już wiedziałam, że nie doczekam emerytury i pewnej nieprzespanej nocy postanowiłam przeskoczyć kawał życia. Wskoczyłam w „emeryturę” i zaczęłam robić to, co pociągało mnie od początku.  Od tej pory nie istniałam dla rodziny, dla pracy, dla świata. Została moja pasja. Ja się w niej zgubiłam. Nie było mnie. Gdy w tamtym czasie, ktoś się zwrócił do mnie po imieniu, dłuższy czas się zastanawiałam, o co temu komuś chodzi. Moi bliscy myśleli, że sfiksowałam, że się poddałam chorobie.  

Moje przyjaciółki chciały mnie pocieszać, zająć rozmową, plotkowaniem i pewnie zwyczajowym narzekaniem. A ja nawet zapomniałam, że istnieje rozmowa.  Po prostu od rana do wieczora, od wieczora do rana byłam w mojej pasji. Zapominałam o jedzeniu, o tym, że nastał dzień, lub noc. Sen spływał na mnie, kiedy chciał, czasem zastał mnie na siedząco, nawet na stojąco, na parę minut, rzadko się kładłam do łóżka. A we śnie były tylko wizje mojej pasji, mojego tworzenia.

Pewnego dnia wyszłam z taką wizją do lasu i zachciało mi się iść jak najdalej w las. Później zacząłam tańczyć jak szalona i biec, biec jak najdalej, jak najszybciej. W końcu padłam, tak się tym wykończyłam, że się ... obudziłam ze wszystkiego: i z mojego snu, i z mojego dotychczasowego życia dla celów, i dla innych.

Obudziłam się też z choroby. Okazała się snem, który przyszedł, by pomóc mi odnaleźć siebie, sens istnienia.  Naprawdę zniknęło wszystko, co nieistotne.

Dziś, gdy ludzie pytają, jak się uwolniłam od choroby, mówię, że to moja pasja mnie uwolniła. Tak mnie zajęła, że nie miałam czasu myśleć, martwić się. Zapomniałam o sobie, o sobie takiej, jaką byłam. Wtedy, w tych chwilach zapomnienia, zobaczyłam, kim jestem naprawdę. Nie było w tym nikogo z wcześniejszego mojego kawałka życia. Nie byłam też kimś, kogo ukształtowali rodzice, albo świat. Absolutnie nie!   

Czy to ważne, czy ta pasja jest użeteczna, czy da się na tym zarabiać na utrzymanie? Nie, to nie ma zupełnie żadnego znaczenia.

Bóg każdemu człowiekowi dał jakiś talent. Problem w tym, że go odkładamy na później, albo tak jesteśmy zajęci gonitwą za materią, spełnianiem swoich wymyślonych pragnień, czy cudzych oczekiwań, że nie mamy czasu go odkryć. Nadajemy priorytet nieistotnym rzeczom i działaniom, a to, do czego zostaliśmy stworzeni uznajemy za fanaberie, dziecięce mżonki, itp.

To nic, że ja się swoją pasją nie mogę pochwalić przed światem, to, co piszę, nikt pewnie z zainteresowaniem by nie przeczytał. Nieważne, to siedziało we mnie i musiałam i muszę to z siebie wypuszczać na światło dzienne, muszę to w jakikowliek sposób wyrazić. To nie jest poezja dla kogoś, to jest po prostu coś, co się musiało narodzić. I tyle. Jeślibym odkryła, że moją pasją jest szycie koszul, wyszywanie chustek, robienie szalików na drutach, czy malowanie kwiatów, to powinnam, to musiałabym to robić.

Ludzie są nieszczęśliwi, bo wydaje im się, że nie mają żadnego talentu, żadnego powołania. Mają, lecz tego nie widzą, bo się porównują i zaraz myślą o tym, czy to się sprzeda. Podczas, gdy Bóg powołał nas nie po to, by sprzedawać swój talent.

Natchnął mnie Nick Vujicić. On ma boski dar, wielki - boski.

Jaki? Otóż jego darem jest to, iż nie ma rąk i nóg. Mógłby ktoś powiedzieć, że przesadzam. Nie, naprawdę, tak to dzisiaj widzę. To jest dar. Przecież, gdy inni patrzą na niego, mówią do siebie: Boże jakiż to ja jestem szczęśliwy, że mnie to nie dotknęło. I to właśnie jest ten dar, który innym pozwala docenić siebie i swoją wyjątkowość. To jest jego wielka, boska misja. Każdy z nas ma taką. Lecz każdy ma inną.

A teraz? A teraz odkrywam wszystkie swoje pozostałe talenty. Dzisiaj, na tej zamarzniętej kałuży, przyszedł czas na łyżwiarstwo. Hihi.

Pośmialiśmy się zdrowo.

Wysłuchał niesamowitej historii: Piotr Kiewra  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje komentarze są moderowane.