niedziela, 13 stycznia 2019

Kopniak dla psychoanalityka


Jestem zdania, iż zawsze jest jakiś alternatywny, wobec współczesnej medycyny, sposób leczenia, jakiś naturalny sposób samouzdrawiania. Sama natura, istynkt ludzkiego ciała, intuicja podsuwają takich metod tysiące. I jestem również zdania, że dotyczy to nie tylko ciała, lecz przede wszystkim psychiki, nadwyrężonej zwiększonym stresem, stylem życia w społeczeństwie, gdzie jednym z elementów tego życia jest tzw. wyścig szczurów.
Próba nadążenia, sprostania wymaganiom społecznym, czy też narzuconym sobie samemu, by być takim jak „Y”, by osiągnąć to, co osiągnął jakiś tam „X”, stwarza napięcia psychiczne. Powstają, gdy rodzi się w nas konflikt wynikający z niezgody z przypisanej przez szkoły, rodziny, religie, czy nasze własne pragnienia, roli, często granej przez całe życie.
Oto przykład odszukania i wykorzystania takiej alternatywnej i zupełnie naturalnej terapii. Dotarła do mnie od znajomej mieszkającej w Ameryce. Opisuje ona taką oto historię:
Moja koleżanka ze studiów psychologicznych na Uniwersytecie, żaliła się, że ma w domu „piekło” z powodu choroby psychicznej swojej matki. Od lat, jako dziecko, żyła w lęku o zdrowie mamy, bo co jakiś czas choroba się nasilała. Gdy dorosła postanowiła nawet zostać psychologiem, by pomagać, by odkryć skuteczny sposób leczenia takich przypadków.
Wcześniej jej mama przeszła leczenie i u psychoanalityków, psychiatrów, leczenie farmakologiczne w zakładach zamkniętych. Psychoanaltycy pracowali z nią przez ponad dziesięć lat. Mówili: „to nie takie proste, bo nasza psychika jest bardzo skomplikowana”. Analizowali więc sny, próbowali wyciągnąć coś z nieświadomej części umysłu kobiety, nawet ze zbiorowej nieświadomości. Później były techniki regresywne, próba dotarcia do pierwotnego krzyku, analizowanie dzieciństwa, itd. Ciągnęło się to i ciągnęło. I nie było widać temu końca. I chora, i jej rodzina byli bliscy pogodzenia się z tym, że tak już musi być.
Któregoś dnia zaproponowałam jej, by spróbować czegoś zupełnie innego. Wyczytałam, bowiem o metodach stosowanych w Japonii, w klasztorach zen. Opisywał to w paru zdaniach mój ulubiony mistyk. Dałam jej ten kawałek do przeczytania, a ona natychmiast się do tego zapaliła. Tę terapię można było zastosować w domu, jest aż tak prosta. Lecz ona wymyśliła wakacje z matką w Japonii.
Zdobyła jakieś kontakty, zebrała pieniądze i obie pojechały - matka, jako pacjentka, córka, jako studentka tradycyjnych i naturalnych metod terapii.
W jakimś klasztorze zen, matka wróciła do zdrowia, a córka dała kopniaka całej zachodniej psychoanalizie. W ciągu miesiąca buddyjscy mnisi osiągnęli to, co psychoanalitykom nie udało się przez kilkanaście lat. Córka w miesiąc, a ściślej mówiąc, w pięć minut, nauczyła się tego, czego, by nie dały jej wieloletnie studia.
Co takiego mnisi tam zaproponowali? Zostawili ją samej sobie. Gdzieś w odludnej części klasztoru dali jej miejsce do zamieszkania. Miała do dyspozycji kawałek ogrodu, kawałek górskiej ścieżki, trochę drzew, kwiatów, ptaków, otwarte niebo nad sobą i przede wszystkim święty spokój. Nikt jej nie odwiedzał, nikt z nią przez miesiąc nie rozmawiał, nikt nie zamienił z nią ani słowa. W ogóle nie widziała innego człowieka. Jadła bardzo skromne jedzenie tylko raz dziennie, w niektóre dni, dosłownie nic, nawet wody.
Jej dzień to spacer, rozmowy z drzewami, ptakami, chmurami, pieszczenie kwiatów i żadnej litości, żadnego współczucia, żadnego dobrego słowa znikąd, żadnych leków, ziółek, niczego. Tylko bycie samemu ze sobą. Kolejnego dnia też spacer, siedzenie gdzieś na skałach i obserwowanie jak płyną chmury na niebie i jak rośnie trawa. I tak dzień po dniu.
To ją odprężyło, pozwoliło zrzucić ciężar odpowiedzialności za świat, społeczeństwo, innych ludzi, ale i za siebie. Nikt tu od niej niczego nie oczekiwał. Pewnego dnia zrozumiała, że też nie powinna niczego oczekiwać od siebie.
Nikt tu nie kiwnął nawet palcem, by ją zmienić, by ją do czegoś przekonać, by jej czegoś nauczyć. Nikt z nią nie wykonał żadnej pracy. Ona też nie wykonała żadnej pracy. Nikt nie kazał wspominać dzieciństwa, nie narzucił medytacji.
Lekiem była cisza, natura i nicnierobienie. Lek był w niej.
Córka przyglądała się temu z daleka, nic więcej.
Czego jej matka tam się nauczyła? Nicnierobienia umysłem. To wszystko. Wystarczyło pobyć samej ze sobą przez trzy tygodnie. Wydaje się to zbyt proste, by było skuteczne. Ale tak właśnie jest. Współczesne społeczeństwo wmówiło nam, że wszystko musi być skomplikowane, złożone, że wymaga wielkiej walki, wielkiej pracy i że wymaga pracy nad sobą. To wszystko wywołuje w nas jedynie napięcie. Tutaj proponuje się coś zupełnie odwrotnego – totalne rozluźnienie. A wszystko i tak się toczy, jak się miało toczyć. I tylko o to odprężenie chodzi.
Świat wokół się zmienia, ale nie zmienia dzięki naszej walce, dzieje się to samo z siebie. Nasz wkład to, czasem jakiś przecinek, jakaś kropka. Taka jest kolej rzeczy. Zmienia się jedynie nasze nastawienie, zaangażowanie myśli i emocji – rozluźniamy się, odpuszczamy, odwiązujemy mocujące nas liny i łańcuchy. Zrozumieć najłatwiej można to w kontakcie z samym sobą, gdy nie uciekamy przed sobą i nie gonimy za sobą w wyścigu szczurów.
Tak to wyglądało. Po dwudziesto-jednodniowym pobycie w klasztorze, matka z córką zrobiły sobie tygodniową wycieczkę po Japonii. Szczęśliwe, radosne, rozluźnione.
Gdy wróciły do Stanów choroba matki nie wróciła. Od tej pory minęło osiem lat i wszystko jest ok.
Matka i córka wymierzyły po solidnym kopniaku psychoanalitykom.
Jednak obie, ja i moja koleżanka, skończyłyśmy studia psychologiczne, lecz w naszej obecnej pracy bardziej skupiamy się na prostych i bardzo prostych metodach, zaczerpniętych, między innymi, z tradycji Wschodu. Od czasu do czasu, tam, w Japonii, Chinach, Indiach i Tybecie „studiujemy” tamtejsze metody.
Dzisiaj, we współczesnej psychologii goszczą one już coraz częściej, chociaż medycyna jest na nie oporna.
Dlaczego? Wiadomo … pieniądze. Mnisi zajęli się matką koleżanki za darmo, a psychoanalitycy zbili fortuny wciskając matce „filozofię” zamiast leczenia.

Tak. Wiadomo, pieniądze. A jest przecież tyle naturalnych, oraz obecnych w nas samych metod pozwalających wrócić do zdrowia fizycznego i psychicznego, które tak naprawdę są jednym. To głownie nasza psychika jest zarzewiem wszelkich chorób, ale ma w sobie również wbudowane metody samouzdrawiania. Każde psychiczne napięcie może wywołać dysharmonię, chorobę. Lecz każda choroba jest też informacją, ma zakodowany w sobie lek. Wystarczy to zrozumieć. Odkodowanie polega na zrozumieniu, a samo zrozumenie może już być lekiem. Czasem potrzebne ziółko, czasem inny lek, ale bazą jest zrozumienie, że wszystko ma swoją przyczynę. Póki tej przyczyny nie spuścimy z łańcucha, póki nie oczyścimy się z napięć i rzeczy, które stały się naszymi nałogami, nie będziemy wolni, nie będziemy zdrowi.
Pieniądze stały się nie tylko motorem postępu w medycynie, lecz stały się też hamulcem, zasłoną, lub wręcz czymś, co eliminuje konkurencję w napychaniu sobie nimi kieszeni. Medycyna naturalna i samouzdrawianie jest najczęściej darmowe i to tłumaczy, dlaczego medycyna i medycyna naturalna to dwie zupełnie odrębne gałęzie, z których ta pierwsza ignoruje i zwalcza tę drugą.

Niesamowitej opowieści wysłuchał i komentarzem opatrzył: Piotr Kiewra        

1 komentarz:

Twoje komentarze są moderowane.