niedziela, 19 marca 2017

Uzdrawiająca moc górskich wędrówek

Kilka lat temu podchodząc na Granaty zrównałem się w marszu z babcią. Dosłownie, tuż przede mną, dziarsko maszerowała pewna starsza pani, na oko około siedemdziesiątki, a babcią określiła ją grupa młodych ludzi, by zmotywować kilku maruderów wśród nich: „Ale siara, tak się wleczemy, że już babcie nas mijają. Włączcie dopalacze! Nie dajcie się!”

Gdy ona to usłyszała, jeszcze przyspieszyła i zostawiła młodzież daleko w tyle.
Idąc krok za nią, obserwowałem góry, ale od czasu do czasu, wsłuchiwałem się w jej miarowy, wcale nieprzyspieszony, oddech. Dla mnie oznaczało to, że dla niej nie był to wielki wyczyn, szła równym, turystycznym tempem – była dobrze przygotowana, by się wspinać po wysokogórskiej ścieżce. Byłem pełen podziwu.

Na jednym z zakrętów zatrzymała się, by spojrzeć na ścieżkę w dół oraz na jej otoczenie. Też się zatrzymałem. Wtedy powiedziała do mnie:
- Pięknie! Prawda? Warto było.
- Tak. – potwierdziłem. Kontynuowała dalej:

- Uśmiałam się, gdy młodzież nazwała mnie babcią. Przypomniały mi się moje dawne dzieje, moje studenckie wyprawy w Tatry z przyjaciółmi, gdy w czasie

naszych wędrówek zaliczaliśmy po kolei wszystko, co tylko było w zasięgu wzroku. Wtedy to my, jakąś kobietę na szlaku, nazwaliśmy babcią i motywowaliśmy tym porównaniem moje słabsze koleżanki. To były czasy!



Po chwili, już ze smutkiem w głosie dodała:

- Niestety, nikogo już z nich nie ma tym świecie, zostałam sama. Boże! To już ponad

pięćdziesiąt lat temu …



Pokiwałem głową na znak, że też mnie to wzrusza i ruszyliśmy dalej. Od tej chwili rozmawialiśmy aż do osiągnięcia Skrajnego Granata, i dalej już Orlą Percią do Koziego Wierchu, i w dół do Piątki, a później aż do Palenicy. Oto, co mi opowiedziała o sobie i o Tatrach w czasie naszej wspólnej wędrówki. 

To naprawdę niesamowita historia, więc dzielę się nią z Tobą.

- Górskie wędrówki, to była nasza pasja. Każdego lata, w wakacje, ruszaliśmy na szlaki. Chodziliśmy od schroniska do schroniska, albo jak brakowało pieniędzy, to spaliśmy gdzieś na halach, wśród górali i ich owiec. Wiele razy tak było.

Gdy studia się skończyły, skończyły się nasze wędrówki.

Każdy poszedł w swoją stronę. Życie pochłonęło nas całkowicie. Pojawiły się rodziny. Trzeba było pracować na ich utrzymanie i na to, żeby się czegokolwiek dorobić.



Tatry pozostały wspomnieniem, pięknym, wzruszającym, ale wspomnieniem …

Mijały lata i gonitwa trwała. Pojawiły się dzieci, później wnuki. Jeszcze później zaczęli

ubywać z tego świata dawni kumple i kumpelki. Zabierały ich choroby, starość, zmęczenie życiem.



W świat poszły moje dzieci, wnuki były daleko.

Została tylko jedna moja koleżanka. A gdy już była ciężko chora, powiedziała mi kiedyś, że chciałaby, tak na koniec życia, przemaszerować przynajmniej jakiś mały kawałek w naszych

ukochanych Tatrach. Ale niestety, nie udało się jej. Choroba i starość nie pozwoliły. Odeszła.



Zostałam sama. Nie miałam już nikogo ze znanych i ukochanych przeze mnie twarzy i dusz.

Jednak ten ogień pozostał we mnie, ona mi przypomniała – zapaliła, zasiała we mnie iskrę.

Na początku, uznałam to za majaczenie staruszki, za niedościgłe marzenie, bo moje stare kości i trzeszczące stawy, bo osteoporoza, cukrzyca, nadciśnienie i kto wie, co tam jeszcze stało na przeszkodzie. Wchodziłam na swoje pięterko, do mojego mieszkania, kilkanaście schodków i miałam wielką zadyszkę, a cóż dopiero w … Tatry.
Ale iskry się tliły.

Postanowiłam maszerować po mieście, odstawić samochód i przesiąść się na rower. I tak zrobiłam.

Po jakimś czasie przejeżdżałam rowerem po kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Któregoś dnia zrobiłam nawet 150. To było szalone, ale się … zapomniałam, hihi. Odstawiłam leki. Czułam, że myśl o

czekających mnie wędrówkach po tatrzańskich ścieżkach, uzdrawia. Naprawdę tak było.



Zaczęłam truchtać. Lekarze, sąsiedzi, ostrzegali mnie, że to się źle skończy. Moje, od czasu do czasu odwiedzające mnie dzieci i wnuki, próbowały mnie powstrzymać i mówiły, że w moim wieku tak nie przystoi, w krótkich spodenkach i T-shircie, biegać po parku, lesie i miejskich chodnikach. Ale co mi tam – bardziej kocham moje

Tatry, niż dobre opinie na mój temat. Hihi.



Wreszcie uznałam, że jestem przygotowana i na swoje siedemdziesiąte piąte urodziny, dwa lata temu, wróciłam na tatrzańskie ścieżki - dokładnie po pięćdziesięciu dwóch latach od mojej ostatniej, studenckiej wyprawy z kumplami z ferajny.

Teraz jestem trzeci raz. W czasie tych trzech wypraw przeszłam wszystkie nasze

młodzieńcze ścieżki.



Czuję się nawet lepiej niż wtedy. Nogi nie bolą, zadyszki nie mam. Nadal jestem młoda. 

Tatry mają cudowną moc. Tak czuję. Są magiczne. Uzdrawiają ciało i duszę. Tak się stało ze mną, a jeszcze kilka lat temu myślałam, że jest to niemożliwe. Jest możliwe. 

Dziękuję w duchu swojej koleżance, za jej inspirację.

Dziękuję sobie, że wytrwałam, że uwierzyłam. I to właśnie zaufanie do siebie uważam na najważniejsze.



To tyle. Nadal będę chodzić. Nie tylko po Tatrach. Myślę w ciągu kilku lat nazbierać trochę funduszy na trekking w Himalajach - albo wokół Sanktuarium Annapurny, albo w okolicach bazy pod Mount Everestem. A co! Byłby fajny prezent z okazji mojej osiemdziesiątki, nieprawdaż?

Ale Tatry mam na co dzień. Więc wyjeżdżam w nie, kiedy tylko się da, choć najbardziej lubię latem, tak jak kiedyś, w czasie wakacji.

To tyle. Tatry, górskie wędrówki, uzdrawiają i odmładzają.

Śmialiśmy się idąc i rozmawiając na drodze do Palenicy. Ona śmiała się patrząc z politowaniem na stłoczonych, wymęczonych i siedzących na wozach ciągniętych przez konie, młodych „staruszków” (tak ich nazwała), może studentów, może uczniów. Z tych ludzi ona śmiała się najgłośniej.


Piotr Kiewra       

sobota, 18 marca 2017

Uzdrawiająca moc fizyki kwantowej

Przyznam się, że nie rozumiałem fizyki kwantowej, i nie wiem, czy teraz rozumiem, chociaż przekonałem się, jaką moc może posiąść ktoś, kto ją rozumie. Przekonałem się przede wszystkim o tym, że ta moc nie wynika ze zrozumienia intelektualnego, lecz egzystencjalnego, czyli gdy jest świadomie doświadczana.

Otóż przez dużą część roku – poza tą najzimniejszą i śnieżną częścią - jeżdżę rowerem. Na początku poprzedniego sezonu spotkałem na jednej z tras byłego nauczyciela fizyki. Przejechaliśmy razem kawałek drogi i trochę - przy okazji - rozmawialiśmy. Drugi raz spotkałem go pod koniec sezonu i też rozmawialiśmy, tym razem krótko.

Ta druga nasza rozmowa uświadomiła mi jak dużo się wydarzyło w czasie tej pierwszej, jak i między nimi. Wydarzyło się coś poza słowami.

Jest ode mnie o kilkanaście lat starszy i chyba dlatego, miał problem z podjazdem na najwyższe na trasie wzniesienie. Osiągnęliśmy więc szczyt na pieszo, prowadząc rowery. W czasie tego marszu przyznał, że jego kondycja jest już nienajlepsza, bo dopiero niedawno zaczął jeździć i że ma dużo zmartwień, bo od dłuższego czasu żona jest ciężko chora, a i on też się ostatnio dowiedział od lekarzy, że niedługo pożyje. Powiedział, że te właśnie myśli go obciążają, że je wozi na plecach i że trudno mu złapać oddech.

Zamiast go pocieszać, zamiast mu współczuć, zapytałem: - Panie Edku, czy jeszcze pamięta Pan to, czego uczył swoich uczniów?

Chyba pomyślał, że zmieniłem temat rozmowy, że nie chcę rozmawiać o jego chorobach i nieszczęściach, albo nie zrozumiał, o czym mówię, więc skonkretyzowałem pytanie:
- Panie Edku, czy próbował Pan zamienić teorię fizyki kwantowej na praktykę swojego życia?

- Piotrze, nie rozumiem! - powiedział z zakłopotaną miną. 

- Dobrze, powiem tak: czy przekonał się Pan, że materia nie istnieje? Czy nadal wierzy Pan w to, iż jeśli zagłębi się Pan w ścianę swojego domu, to znajdzie Pan tam jakieś większe cegły, a gdy wejdzie Pan głębiej - to będzie to minerał, a gdy jeszcze głębiej - to będą to atomy, a pomiędzy nimi będzie pusta przestrzeń? Jeśli wejdzie Pan w atom, to będzie tam jądro i parę drobiazgów – jeśli dobrze pamiętam – elektrony, a pomiędzy tym wszystkim znowu pusta przestrzeń? Gdy wejdzie Pan w jądro, lub w elektron, znowu będzie tam coś, ale przede wszystkim ta pusta przestrzeń? I tak wchodząc coraz głębiej i głębiej nie znajdzie Pan żadnej materii? Pamięta Pan to przecież doskonale! Prawda? – zapytałem, patrząc mu w oczy.

- No tak pamiętam, ale nie rozumiem - po co pytasz, Piotrze?

- Bo, nie rozumiem, dlaczego materializuje Pan choroby? Nie rozumiem, dlaczego z pustej przestrzeni czyni Pan ciężką do udźwignięcia materię? Nie rozumiem, dlaczego wierzy Pan w iluzje, które kiedyś Pan próbował obalać w uczniach i we mnie? Nie rozumiem, czemu materializuje Pan swoje myśli i zabiera je na rowerową wycieczkę?

Zamiast odpowiedzi zobaczyłem tylko uśmiech na twarzy. Zatrzymaliśmy się, bo on zapadł się gdzieś w sobie i stał tak na poboczu drogi oparty o rower. Nic nie mówił. 

Pomyślałem, że chyba zamienia teorię na doświadczenie. Nie chciałem mu przeszkadzać. Pomyślałem nawet, by go zostawić samego, lecz on uśmiechnął się, a po chwili zaczął się śmiać i powiedział wręcz zalany śmiechem:

- Dziękuję! Jesteś niesamowity, Piotrze. Nigdy bym tak nie pomyślał o świecie, o domach, o ptakach, o żonie, o sobie i chorobach. Nigdy bym tak nie potraktował problemów i swoich własnych myśli, gdybyś mi tego nie uświadomił. Dziękuję, bo poczułem się lekki, och, jaki lekki. Nosiłem materię, iluzję materii, a mimo, że jest pustą przestrzenią to strasznie mi ciążyła.

Tak – faktycznie nauczałem tej teorii, lecz nigdy nie uświadamiałem sobie, że to nie tylko teoria, że tej pustej przestrzeni można doświadczać, że można nie tworzyć problemów, że można nie kreować chorób …

Dziękuję! Dobrze … już nic nie będę mówił. - i faktycznie nic więcej już nie mówił. Jechaliśmy w ciszy.

Obserwowałem go. Naprawdę był lżejszy, bo pod żadne następne wzniesienie nie wchodziliśmy już pieszo, aż do końca wycieczki.

Gdy spotkałem go pół roku później – nomen omen – na tej samej trasie, zaśmiał się, tak jak i ja i powiedział:

- Uwierzyłem w moc fizyki kwantowej. Jestem zdrowy. – dalej jechaliśmy kawałek trasy w pustej przestrzeni – bez słów.

Przyjrzałem mu się: był młodszy, lżejszy i … opróżniony. Tak to wyglądało. I śmiał się.

I tak do dzisiaj, dzięki niemu, wiem i czuję, że każdy, kto zrozumie fizykę kwantową to się śmieje. Śmiech to oznaka tego zrozumienia i ... zdrowia.

Piotr Kiewra


niedziela, 12 marca 2017

„Wyzdrowiałam, bo rozchorował się mój kot i dlatego, że już nie pragnę choroby”

Zadzwonił telefon. Usłyszałem słowo: „dziękuję”!

Po chwili dzwoniąca kobieta się przedstawiła i opowiedziała mi swoją historię.

- Kilkanaście miesięcy temu byłam schorowaną osobą. Na tyle mocno, że nie miałam siły pracować, bawić się, uprawiać sportu. A kiedyś byłam sportsmenką - taką szkolną sportsmenką –  biegałam, grałam w koszykówkę. Później, po studiach, przyszła proza życia: praca, dom, realizowanie celów i takie tam wyścigi, to za tym, to za tamtym.

Czułam się na tyle źle, że zapomniałam już o tych ambitniejszych planach i marzeniach. Wszystko stawało się powoli jeszcze intensywniejszym wyścigiem, bo w pracy i w domu walczyłam przy każdej czynności, nawet przy czytaniu książek, czy siedzeniu przy komputerze, ze złym samopoczuciem, bólem. Wiedziałam, że źle się odżywiam, że męczy mnie stres, że mam za mało ruchu, lecz gdy w tych dziedzinach coś zmieniałam, niewiele to pomagało.

Moje zdrowie, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, się pogarszało. I właśnie kilkanaście miesięcy temu, zaczęło się pogarszać jeszcze szybciej, dosłownie z dnia na dzień. Poszłam kolejny raz do lekarza. Zrobili mi badania i wydali wyrok.

Odechciało mi się wszystkiego, nawet leczenia, nawet walki z chorobą. Zresztą walczyłam z chorobami już wiele lat, brałam mnóstwo leków i to mi nie pomagało. Czułam się coraz gorzej i gorzej, czułam, że leki mnie trują, że uśmierzają mój ból, że tylko powstrzymują moją chorobę, że się nią opiekują.

Wzięłam urlop, zamknęłam się w domu – poddałam się. I tak trwałam w nicnierobieniu, w nieobecności dla świata i dla siebie samej, przez kilka dni.

Trwało to do momentu, aż rozchorował się mój kot. Też nie chciał jeść, też nie chciał się bawić, też był osowiały, leżał i stękał. Ale w pewnym momencie wstał, wyszedł do ogrodu i zaczął jeść trawę przy oczku wodnym. Później wymiotował, znowu jadł trawę i … wyzdrowiał. Tak mnie to zadziwiło, że zaczęłam szperać po internecie w poszukiwaniu czegoś na temat samouzdrawiania się ludzi i trafiłam na YouTube na filmiki, które zaczęłam oglądać. Mówiły o diecie, o ruchu, o ziołach, o stresie. To już przerobiłam. Lecz w jednym z filmików natrafiłam na coś, co mnie rozłożyło na łopatki, powaliło mnie niczym drzewo pod siekierą drwala. Mianowicie usłyszałam tam, że choruję … bo chcę chorować. Na początku pomyślałam, że to wierutne bzdury, bo jak człowiek, normalny człowiek, może chcieć chorować.

Pomyślałam, że tylko człowiek obłąkany, ktoś niespełna rozumu może pragnąć choroby. Lecz gdy się zagłębiłam w tamte słowa, słowa autora filmu, coś mnie ruszyło. I powoli, powoli zaczęłam to rozumieć. W końcu zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę chciałam być chora.

Chciałam być chora, bo choroby były tematem moich rozmów z przyjaciółkami, bo choroby były moimi wymówkami i wreszcie choroby stały się magnesem do przyciągania zainteresowania mną dla moich dzieci, które dorosły i poszły w świat. 

Stałam się sierotką, taką biedną, małą, chorą sierotką Marysią, która chciała przyciągnąć ludzi, opiekę, która chciała sobie ulżyć w niedoli, chciała zabić swoją samotność, przyciągając do siebie ludzi. Tym sposobem na moją obecność i znaczenie dla świata, stały się moje choroby.

To było podświadome. Niby świadomie pragnęłam zdrowia, a podświadomie było zupełnie odwrotnie. A ponieważ umysł podświadomy to 90% umysłu, to te pragnienia spełniały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przyciągałam to, czego się bałam.

Teraz widzę, czuję to, co mówił autor filmu, że dostajemy to, czego się boimy, przyciągamy to, czego się lękamy: świadomie boimy się chorób, uciekamy przed nimi, podświadomie ich pragniemy, bo zapewniają nam korzyść.

Później zaczęłam czytać też teksty tego samego autora. Powoli zrozumiałam.

Na początku wydawało mi się, że to rozumiem, ale to było tylko takie moje widzimisię, sztuczka mojego świadomego umysłu. Prawdziwe zrozumienie przyszło później, gdy dotarłam do podświadomego umysłu, gdy zaczęłam medytować. Odkryłam, że do podświadomości mogę dotrzeć tylko w ten sposób. Zaczęłam obserwować swoje własne myśli i powoli zaczęły ustępować, gubić się, palić ze wstydu, że zostały zdemaskowane, że odkryłam ich pokrętność, ich fałsz. Odkryłam, że myśli mają naturę śmieci, że tak naprawdę tylko tym są – śmieciami. Więc oczyszczałam się z nich. Po prostu im się przyglądałam.

Zdarzył się cud, bo zaczęłam się śmiać. Nawet nie wiem, z jakiego powodu, może dlatego, że bez myśli czułam się lekka, doenergetyzowana. Może dlatego, że to śmiech jest naszą naturą, a nie smutek, że to radość, a nie strach jest naszą prawdą. W każdym bądź razie, śmiałam się w duchu, śmiało się moje ciało.

Ciało zaczęło być wrażliwe. Wreszcie zaczęło mi podpowiadać, co jest dla mnie właściwe, a co nie. Ciało mi podpowiadało, czego pragnie. Zachciało ruchu, więc zaczęłam biegać, zachciało surowej żywności, więc zaczęłam jeść jak dzikie zwierzęta. 

Moja głowa oczyściła się ze śmieci i przestałam się bać, przestałam uciekać. Wiedza przestała mi być potrzebna – moi przewodnicy byli ciagle obecni i gotowi, by mnie prowadzić. Oni byli i są częścią mnie. Wystarczyło wyrzucić z siebie hałas i wszystko zaczęło być słyszalne, widzialne, wszystko się czuło.
To niesamowite! To cudowne! To piękne i radosne, i mądre. I ta cała mądrość jest w nas. Ach …

I zaczęłam podziwiać … kota. Tak, naprawdę, za jego mądrość, za to, że nie pragnie chorób i mojego nim zainteresowania. Jest mądry, bo gdy przychodzi choroba, to coś wewnątrz niego - instynkt lub intuicja podpowiada mu, co trzeba zrobić.

Panie Piotrze! Wie Pan, dlaczego do Pana zadzwoniłam? Bo to były Pana filmiki. Znalazłam na blogu numer telefonu i zadzwoniłam, by podziękować.

Wyzdrowiałam, bo rozchorował się mój kot i dlatego, że już nie pragnę choroby.
Naprawdę. Nie brałam leków, a zdrowiałam. Dzięki Panu zrozumiałam, że wszystkie choroby są tworami naszych umysłów, że kreujemy choroby swomi myślami. Zrozumiałam to, co Pan mówił w tych filmikach, że zdrowie jest naszą naturą, a choroba naszym wyborem i zrozumiałam to nie poprzez głowę, ale poprzez doświadczenie.

Teraz wiem, dlaczego do mnie ta śmiertelna choroba przyszła. Przyszła, by mnie zaszokować, przyszła, by powiedzieć w akcie rozpaczy, że nie jest potrzebna. Tak, przyszła, by mnie przebudzić, potrząsnąć i dać do zrozumienia, że choroba nie jest mi do niczego potrzebna. To wygląda dziwnie, gdy komyś to mówię, paradoksalnie: cierpimy, by zrozumieć, że cierpienie nie jest nam potrzebne, chorujemy, by zrozumieć, że choroby nie są nam potrzebne.

To głęboko duchowe prawdy i by je zrozumieć trzeba stanąć na krawędzi życia i śmierci, trzeba stanąć w sytuacji bez wyjścia. Tak, tylko w takiej sytuacji można odnaleźć prawdziwą drogę. Teraz to wiem.

I powiem Panu jeszcze jedno, że nikt nie chce mi uwierzyć, ale teraz po tym doświadczeniu, wiem, dlaczego tak jest.

Oj jestem gadułą, ale to dlatego, że tak się cieszę tym czego doświadczyłam i tak bardzo bym chciała tę swoją historię opowiadać innym, lecz mnie nie słuchają. Może Pana wysłuchają, tak jak ja wysłuchałam.
Dziękuję!

Podziękowałem za tę rozmowę. I spisałem jej treść, by w Tobie ta niesamowita historia dokonała takiej przemiany jak w tej kobiecie.

To tyle.


Piotr Kiewra

piątek, 10 marca 2017

Zdobywać, czy wędrować?*

Póki żyjemy jesteśmy poszukującymi prawdy. Każda nasza aktywność, każde działanie i niedziałanie ma ukryty lub jawny cel - poszukiwanie, pragnienie poznania. Samo istnienie, bycie jest poszukiwaniem.

Świat, to nie tylko wybrane miejsca, ale każdy kawałek przestrzeni. To nie tylko turystyczne atrakcje: zabytki, cuda natury, ciekawe kultury, nieodkryte tajemnice, ale każdy kawałek przestrzeni, również pustkowia, miejsca opuszczone i odludne.

Góry to nie tylko szczyty, lecz i doliny. Świat jest całością i góry są całością.

Dlatego prawdziwy poszukujący to ktoś, kto zaspokaja głód poznania poznając całą tę przestrzeń, ktoś, kto stawia i waży kroki nie tylko ku szczytom, lecz jest uważny przy każdym stawianym kroku.

Wędrując po świecie i po różnych górach, najczęściej po Tatrach, zauważam wśród poszukujących dwie grupy ludzi: zdobywców i wędrowców.

Nie, żadna z nich nie jest lepsza, czy gorsza. Są inne. Są etapami drogi.

Zdobywcy pędzą ku szczytom, ku atrakcjom, ku odległym zakątkom – zaliczają. Zaspokajają głód emocjonalny. Potrzebują silnych wrażeń, tego by widzieli ich wyczyn inni, bo chcą się wyróżnić, albo chcą dorównać innym. Pragną sławy, zaspokojenia ambicji, zrealizowania celów i marzeń. Lub inaczej, pcha ich do zdobywania pragnienie doskonalenia siebie, poznania swoich możliwości, udowodnienia sobie (może i innym) swojej własnej wartości: siły ciała i charakteru, wytrwałości, odwagi. Oni idą ku szczytom, wspinają się, by podziwiać widok ze szczytu, by cieszyć się patrzeniem na świat z góry, by w ten sposób przeżywać chwile przyjemności i szczęścia.

Wędrowcy są inni. Dla nich liczą się nie tylko szczyty, lecz i doliny, i wszystkie pozostałe miejsca i przestrzenie. Dla wędrowca ważny jest każdy krok. Doświadczają przyjemności i szczęścia i na pustkowiu, i tam gdzie ich nie widzą inni, tam gdzie nie ma nic (wydawałoby się dla zdobywców) ciekawego. Dla nich początek drogi ku szczytom, jak i każda część ścieżki nie jest poświęceniem, stratą czasu, więc raczej nie pędzą, nie wspinają się tam, gdzie najtrudniej, tam gdzie czeka ich prestiż, pochwała, docenienie, jakakolwiek materialna lub mentalna nagroda.

Każdy z nas jest albo zdobywcą, albo wędrowcem. Rodzimy się jako potencjalni wędrowcy, stajemy się zdobywcami, jesteśmy nimi w młodości – najczęściej. Gdy zdarza nam się dojrzewać, zaglądać coraz częściej w głąb siebie, odkrywamy w sobie wędrowca.

Zdobywanie jest właśnie drogą ku odkryciu innej drogi, tego, że to wędrówka jest celem, a nie zdobycze.

Obie drogi są naszym udziałem w różnych okresach życia. Lecz nie wiek o tym decyduje. Wiek nie ma z tym nic wspólnego, to raczej intensywność poszukiwania jest tu wyznacznikiem.

Mimo, że ci drudzy wędrują wolniej, nie spiesząc się, to ich poszukiwanie jest bardziej intensywne, przez to i głębsze, bo poszukują w każdym stawianym kroku, w każdej chwili. Są w teraźniejszości.

Zdobywcy są w przyszłości, są już myślą na szczycie. Większość drogi ku szczytom to dla nich strata czasu, to niepotrzebne cierpienie. Są więc bardziej niecierpliwi, raczej biegną, częściej się potykają, upadają i giną, zdecydowanie mniej zauważają. Więcej mówią o przeszłości, o dokonaniach, o planach, o kolejnych celach, dlatego wolą chodzić i zdobywać w grupie.

Wędrowcy są cisi, ustają nawet ich wewnętrzne mowy. Ich wędrówka jest wędrówką serca, a nie nóg i głowy. Widzą i czują, bo rozumieją, czym i kim są napotkane po drodze kwiaty, kamienie, drzewa, trawy, zwierzęta i ludzie.

W wędrówce dochodzą do coraz głębszego zrozumienia siebie, a przez to i świata. U zdobywców jest odwrotnie – pragną zdobywać, by zrozumieć świat.

Dla zdobywców góry, pasje, wszelkie działania są czymś, co ich łączy z innymi ludźmi.

Dla wędrowców góry, pasje, jak i wszystko inne, są ścieżką do siebie samego, a więc do uwolnienia się od przywiązań, a poprzez to do duchowego połączenia z całością.

Łatwo jest odróżnić zdobywcę od wędrowca, nie tylko w czasie podróży po świecie, w czasie marszów po górach, na tatrzańskich ścieżkach, lecz widzę to też na forum grupy, którą prowadzę na Facebooku (Tatry – górskie wędrówki).

Jest wiele różnic. Kolejna: zdobywców denerwuje mnogość wędrujących na szlakach, a nie przeszkadza im tłok na szczycie. Wędrujących cieszą rzesze innych wędrowców, lecz na szczytach lubią być sami (i są sami, nawet, gdy na szczycie jest tłoczno. Paradoks? To tylko pozorny paradoks).
Jeszcze jednym się różnią jedni od drugich: zrobionymi fotkami. Zdobywcy pstrykają przede wszystkim fotki sobie, a reszta jest tłem. Wędrowcy fotografują ścieżki, nie siebie.

Łatwo jest odróżnić, ale łatwo jest i zauważyć, jak z każdym krokiem stawianym w górach zdobywcy odkrywają coś większego niż przyjemność zdobywania - odkrywają radość wędrowania, coś, co jest cały czas obecne w wędrowcach.

I zdobywanie, i wędrowanie, to etapy. Zdobywanie jest wcześniejsze, jest pierwszym etapem, wędrówka jest później. Zdobywanie jest etapem drogi ku wędrowaniu. Inny scenariusz jest niemożliwy.

Z natury, każdy już jest wędrowcem, lecz musi to odkryć. Zdobywanie jest więc drogą ku odkryciom. Im większymi stajemy się
zdobywcami, tym szybciej odkrywamy tego wewnętrznego wędrowca wędrującego po świecie zewnętrznym, lecz poznającego wnętrze.

I to jest jedyny i prawdziwy cel wędrówki, lecz i zdobywania. Nie ma innego celu. Wszystkie inne cele to iluzje.

Piotr Kiewra     



*Tym wpisem przedstawiam też szerzej ideę facebookowej grupy Tatry – górskie wędrówki