poniedziałek, 30 stycznia 2017

Czym jest starość?

Kiedyś na pewnym wzgórzu w złotej jesieni, na ławeczce z pięknym widokiem na jezioro odbyłem rozmowę ze starszym człowiekiem, tak z wyglądu pod siedemdziesiątkę. Przypatrywał się tańczącym liściom, połyskującym słońcem falom.

W mojej wędrówce wokół jeziora zatrzymały mnie przy nim jego oczy. Odbijały słoneczne blaski. Nie pochłaniały ich, tak jak to u innych starych ludzi - nie brały dla siebie, lecz oddawały je z powrotem światu. Poczułem natychmiast, iż jest to ktoś wyjątkowy.

Przysiadłem się i tak od słowa do słowa poznałem, czym jest starość.

Oto, co mi powiedział:
- Kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, obserwowałem swoich dziadków i babcie, przyglądałem się innym starym ludziom. Gdy zaglądałem w ich oczy, widziałem dusze. Nie znajdowałem tam uśmiechu, ciekawości, miłości, radości bycia w drodze, radości życia.

Spodziewałem się zastać dojrzałość, a zamiast niej znajdowałem potoki słów o przeszłości, o ich kiedysiejszej wielkości, pięknych, znaczących wydarzeniach, o pięknie dawnych czasów. Zamiast radości z poznania prawdy, zamiast ciszy - oznaki mądrości, znajdowałem w nich wiedzę o innych ludziach, o świecie, lecz była ona zmurszała, stara, jak oni i bezwartościowa. Byli dużymi dziećmi, tylko zamiast zabawek bawiły ich słowa, czasem też wnuki. Dlatego poszukiwali słuchaczy, czepiali się ich jak ofiar i opowiadali im stare historie. Jedyne co znajdowali w teraźniejszości to swoje i cudze choroby.  Narzekali więc na to, co teraz, marudzili. Bali się przyszłości, bo bali się śmierci.

Nie chciałem takiej starości. Zacząłem się zastanawiać jak będzie wyglądała moja starość. W pewnym momencie odkryłem, iż starość nie jest jakimś etapem życia po życiu, lecz nadal jest jego pełnią, procesem ciągłego dojrzewania.

Oto jestem jeszcze w wędrówce na szczyt, więc jest we mnie ciekawość i energia na trudy wspinaczki. Gdy patrzę na te umierające w tańcu liście to wiem, że to najpiękniejsze jest jeszcze przede mną.  

Obserwuję siebie i świat, i rozumiem, że starość jest albo dojrzałością, albo chorobą.

To jest mój wybór.
To jest moje przygotowanie.
Czuję się wolny.

Więc jak słyszysz, nie mam żadnej tajemnicy, niczego, czym mógłbym się pochwalić. Po prostu chodzę, siedzę i obserwuję. I to tyle.

Skończyłem rozmowę pytaniem: - Jeśli mogę … ile ma pan lat?
- W kolejną jesień będzie setka. – odpowiedział.


Piotr Kiewra

czwartek, 19 stycznia 2017

300 kg

Kiedyś w czasie jednej z moich wędrówek po Tatrach, potknąłem się. Nie w jakimś trudnym, niebezpiecznym, eksponowanym miejscu, lecz na prostej ścieżce. Filmowałem coś i po prostu: bach! Pozbierałem się szybko i ruszyłem dalej, obiecując sobie na przyszłość większą uważność. Za sobą usłyszałem kobiecy głos: 
- Gratuluję siły i sprawności! Szybko się podniosłeś. Dla wielu, to trudna sztuka – podnieść się z upadku …

Zatrzymałem się, odwróciłem w tył przypatrując się drobnej, już nie młodej, lecz młodzieńczo wyglądającej kobiecie. Powiedziałem: - A dziękuję. No tak, upadki wzmacniają. Doświadczyłaś tego? Prawda?
- Skąd wiesz? – zapytała zdziwiona.
- Widzę, czuję, że dostrzegasz u innych to, co było twoją słabością. Zgadza się? – odpowiedziałem, pytając. A ona, po chwili zastanowienia:
- Przeniknąłeś mnie. Potrafisz zajrzeć … To niesamowite! Magiczne! Aż poczułam dreszcze. Jak ty to robisz?
- Opowiesz mi o twoim upadku? – poprosiłem.

Trochę skrępowana, lecz z uśmiechem powiedziała:
- Dobrze, opowiem. Lecz proszę, ty nie upadaj, nie potykaj się! I jeszcze … powędrujmy razem! Dobrze? Ok.? 

- Ok., powędrujmy i obiecuję! – z ręką na sercu i również z uśmiechem zgodziłem się.
Ruszyliśmy. Nie zmieściliśmy się na wąskiej ścieżce, by iść obok siebie, więc poprosiła, by mogła iść za mną. Szliśmy podziwiając góry i doliny, oddychając naturą. 

Trochę to trwało, zanim zaczęła mówić. Na początku, czy to ze wzruszenia, czy to ze skrępowania przed nieznajomym człowiekiem, trochę cedziła słowa, lecz już po paru chwilach, otworzyła się i z jej ust popłynęła historia. Popłynęła jak górski potok, żwawo, z życiem, choć czasem bardziej leniwie, jakby ten strumień zbierał siły na czekające go przeszkody.

- Kiedyś, może więcej niż paręnaście lat temu, … nieważne … No więc, szłam. I na prostej drodze, zimą, na śliskim, trochę nierównym chodniku, w mojej miejscowości, przewróciłam się. I … nie mogłam się podnieść. Przede mną, obok mnie, za mną, szli koledzy, szły koleżanki, i … wszyscy się śmiali. Obok stali jacyś ludzie, dalej byli ludzie, też się śmiali. Cały świat się ze mnie śmiał.

Nikt mi nie pomógł. Może niektórzy chcieli, wahali się, ale nie pomogli. Sama nie wiem, czy chciałam, by mi ktokolwiek pomógł. Chciałam się podnieść, ale nie mogłam. Próbowałam, na różne sposoby. Czułam się upokorzona, zgnębiona, wręcz zabita tym śmiechem, tym, że wszyscy ze mnie mieli świetny ubaw.

Płakałam, byłam wściekła. Chciałam się zapaść pod ziemię, umrzeć. Było mi wszystko jedno, byle nie cierpieć, byle już to widowisko się skończyło. Odtrąciłam wszystkie ręce, krzyczałam płacząc, by już wszyscy sobie poszli. Wpadłam w furię, powiedziałam, że nie wstanę póki wszyscy nie znikną mi z oczu. Nikt już się nie śmiał, zrobiło się im mnie żal, ale ja nie pozwoliłam sobie pomóc. I czekałam. Leżałam na chodniku i czekałam, aż ostatnia osoba zniknie za zakrętem. Wtedy spróbowałam się podnieść. Chciałam ze sobą skończyć, wskoczyć gdzieś do rzeki, pod pociąg, zeskoczyć z jakiegoś dachu, ale nie byłam w stanie do takiego miejsca dojść. Wszędzie było za daleko, za wysoko, za trudno. Uzmysłowiłam sobie, iż byłam, za słaba, za mało sprawna, za ciężka, by się zabić.

Tak, byłam za ciężka. Ważyłam wtedy ponad 200 kg, grubo ponad dwieście. Im bardziej chciałam być szczupła, im bardziej pragnęłam być normalna, tym bliżej byłam 300 kg. Gdzieś we mnie, od małej dziewczynki, była we mnie obsesja trzystu kilogramów, może dlatego, że kiedyś zapytałam babcię, ile ona waży, a ona taką właśnie mi liczbę rzuciła.

Robiłam, co mogłam, jadłam mało, próbowałam ćwiczyć, ale tyłam. Nie wiem skąd się te kalorie we mnie brały. Może z oddychania, bo oddychałam jak parowóz. Jakikolwiek ruch powodował u mnie takie zmęczenie, tak mi przyspieszał oddech, że zatykało mnie to. Może słońce karmiło mnie energią. Nie wiem. Prawie nic nie jadłam, a tyłam. Pragnęłam, jak inni, biegać, jeździć rowerem, pływać, skakać, chodzić po górach, ale gdzież tam … Im większe było moje marzenie, tym większe miałam ciało.
Naprawdę, nie chciało mi się żyć.

Zawsze czułam się pusta w środku. Czegoś mi brakowało. Dzisiaj wiem, teraz wiem. Nie miałam, a chciałam mieć. Wydawałam się sobie mała, a w lustrze byłam wielka. Zabiegałam o współczucie i wydawało mi się, że je dostaję. I chyba, dlatego było mi w miarę dobrze.Ono czyniło mnie większą w środku i pozwalało zaakceptować swoją zewnętrzną wielkość. Gdy inni patrzyli na mnie i współczuli – wzmacniało mnie to.
Jednak teraz, gdy upadłam, zobaczyłam, że współczucie to fałszywa energia. Tak naprawdę, ci wszyscy moi przyjaciele, którzy mi do tej pory współczuli, teraz w grupie, śmiali się.Poczułam się tak mała jak nigdy dotąd. Poczułam, że jestem balonem, wielkim, pustym, pożałowania godnym, balonem.

W pewnym momencie, byłam już tak zmęczona tą rozpaczą, że poddałam się. Wyłączyłam się. To było tak, jakby w mojej głowie się coś przepaliło, jakby tam wyłączyli prąd. Pogasły wszystkie światła, ustały wszelkie maszyny, nastała totalna ciemność – po prostu mnie nie było.

Gdy poczułam ziemię, gdy zimno chodnika mnie dotknęło głębiej, zrozumiałam, że już niżej nie mogę upaść, że nawet nie mogę zabić ciała, że jestem tak mała, że nie potrafię. Ale poczułam, że jednak coś we mnie umarło: potrzeba bycia dostrzeżonym, potrzeba bycia wielkim, potrzeba współczucia.
Wraz z tym umarła moja obsesja 300 kg.
Poczułam, że to moje wielkie ciało wpadło do środka i wypełniło całą tę dotychczasową wewnętrzną pustkę, a nawet więcej, że się z niej przelewa. Coś zwymiotowałam na chodnik. To nie było tylko to co zjadłam,ale też te moje pragnienia i lęki.

Poczułam, że potrzebuję wstać. Byłam upokorzona i nie potrzebowałam świadków. Chciałam wstać, ale dla siebie samej, nie dla kogoś – dla siebie.Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie potrzebuję świadków swojej słabości, bo nie potrzebuję współczucia, bo ono nie ma mocy, straciło cudowną moc, której … nigdy nie miało. To ja je obdarzałam mocą i obdarzałam mocą współczujących.
Pierwszy raz zrozumiałam, że nikt nie może przysporzyć mi mocy. Wstając poczułam ją w sobie. Ten jeden, największy z możliwych upadków, bo aż na samo dno, pozwolił mi znaleźć moc w sobie. To ta moc wypełniła moją pustkę i nie musiałam jej już wypełniać współczuciem i … jedzeniem.

Zastanawiałam się, czym ta moc jest, dzisiaj wiem, że to miłość do samej siebie. Czym innym mogłaby być?
Gdy szukałam jej w świecie, tyło moje ciało, bo rosła wewnętrzna pustka, która określała jego granice.

Ten upadek nauczył mnie też jeszcze jednej, ważniejszej rzeczy: nie potrzebuję też świadków swojej mocy, że wystarcza mi sama świadomość jej istnienia.

Wtedy to poczułam i dzisiaj to wiem, że moje zdrowie, moja szczupła figura, moje piękno, jako kobiety, jako człowieka, biorą się z tej mocy. Póki szukałam jej w pomocnych dłoniach innych ludzi, czułam się wewnątrz mała, za to moje ciało było wielkie.

Gdy się podniosłam, poszłam do domu silniejsza.Tam zapadłam w sen, całą noc mi się śniła jedna scena, że wstaję, że się podnoszę z upadku. Powtarzało się to tysiące razy, jak jakieś ćwiczenie na siłowni, takie wznosy tułowia - w górę i w dół. Upadek, powstanie, upadek powstanie. I tak na okrągło.

Następnego dnia wstałam z łóżka i ukradkiem spojrzałam w lustro. Nie mogłam uwierzyć: moje ciało, owszem, nadal było duże, ale to coś w środku, było mocne i wielkie.  Pokochałam to „coś” i to „coś” pokochało mnie. Staliśmy się nierozłączną parą, aż w końcu zdałam sobie sprawę, iż to jest ta prawdziwa część mnie, a ta poprzednia „ja”, to była tylko jakaś chmura na niebie.
I tak już zostało.

Zachciało mi się jeść. Postanowiłam, pierwszy raz od lat, porzucić dietę, i stało się coś dziwnego - zaczęłam chudnąć. Z tych moich kilogramów, do dzisiaj, została może jedna piąta.

Dzisiaj chodzę po górach, biegam, skaczę z motylami, jem, co lubię i tyle, ile chcę, i kocham taką siebie. Nie ma takiego upadku, z którego nie podniosłabym się.
Jaka jest tajemnica tej przemiany? Dzisiaj wiem i czuję, że ty też to wiesz. Tak, gdy kochasz siebie, wtedy niczego nie potrzebujesz. Ja wtedy potrzebowałam miłości, więc jadłam tę miłość garściami i z powietrza, i z energii słonecznej, wyciskałam ją z wody, wysysałam z ludzi, aż ode mnie uciekali. Dzisiaj karmię nią wszystkich i wszystko, bo wiem, że ją mam. Idę tu po tych górach i dolinach, i sieję ją na lewo i prawo, i tracę kalorie, zasilam energią świat i nic mnie to nie kosztuje, a czuję się tak błogo …  -  latam.

No i to wszystko.
Przepraszam za tyle słów, ale jakoś poczułam, że ten potok musiał ze mnie wypłynąć, no i czuję, że tym nie zmęczyłam ciebie. Prawda?

- Nie, wręcz przeciwnie, też poczułem się lekki. No właśnie góry odchudzają i dodają lekkości. Tu stajemy się ptakami i motylami, tu się dzieje coś niesamowitego. Nie wiadomo, co to jest, ale się dzieje.

Skończyliśmy rozmowę. Resztę chwil z tego popołudnia ofiarowaliśmy Tatrom.


Piotr Kiewra

Chora medycyna, czyli o lekarzach sprzyjających chorobie

By sprawa była jasna od samego początku, mówiąc o lekarzach, nie mam na myśli wszystkich lekarzy. Mam na myśli tylko tych, którzy ściśle dopasowali się do systemu, tych, którzy zaniechali poszukiwań, tych, którzy nie starają się zrozumieć człowieka, jego ciała, właściwości psychiki, jego duchowej strony.

Mam na myśli tych, którzy odeszli od tysięcy lat tradycji medycyny, a przede wszystkim od natury. Mam na myśli tych, którzy zaufali wyłącznie chemii, lekom chemicznym, pieniądzom, pseudonauce, przedmiotom, aparaturze diagnostycznej, laserom, przyrządom, chirurgii.

Mam na myśli tych, którzy biorą pieniądze za leczenie, a nie za utrzymanie ludzi w zdrowiu. Tych, którzy stali się częścią sytemu, biorąc pieniadze bez względu na skuteczność swojej misji. Tych, którzy przyłączyli się do systemu swoim głosem potępienia wobec prawdziwych lekarzy głoszących prawdę i przede wszystkich, zajmujących się zdrowiem ludzi, a nie ich chorobami.

Lekarz, który zajmuje się wyłącznie chorobami, a nie utrzymaniem w zdrowiu swoich podopiecznych, nie jest prawdziwym lekarzem.

Lekarz, który nie wnika w przyczynę schorzenia, który nie poznaje pacjenta, który nie wnika w psychikę, w mentalną stronę człowieka, który nie ufa naturze, nie wierzy w naturalne mechanizmy samoozdrowieńcze, który nie leczy ludzi słowem, dietą, skierowaniem w stronę zdrowego stylu życia, nie jest prawdziwym lekarzem. Nie jest nim, gdy zajmuje się tylko objawami choroby, gdy przepisuje środki przeciwbólowe, antybiotyki. Nie jest nim, gdy ufa reklamom leków, programom szczepień, które najczęściej są eksperymentami naukowymi i niewiele mają wspólnego z medycyną. Nie jest nim, gdy nie informuje pacjenta o skutkach ubocznych leków, o prawdziwych skutkach zażywania leków. Nie jest nim, gdy wypisuje jedynie leki z apteki. Nie jest nim, gdy nie potrafi znaleźć czegoś naturalnego, tańszego, lub darmowego, jako zamiennika leku z apteki, gdy nie potrafi zmotywować swego podopiecznego do przeprogramowania sposobu myślenia, stylu życia, znaleźć sposobu na stres.

Nie jest nim, gdy wspólnie ze swoim podopiecznym nie pracuje nad wzmocnieniem i utrzymaniem naturalnej oraz adaptacyjnej odporności.

Ktoś, kto boi się systemu, koncernów farmaceutycznych, nie jest lekarzem. Jest urzędnikiem – wypisywaczem recept, marionetką, papugą powtarzającą wszystko, czego się wyuczył słuchając wykładów, czytając ksiażki o lekach, nie wychodząc ani na jotę poza ścieżkę wyznaczoną przez system.

Lekarz, który dla pieniędzy, „zaprzedaje swoją duszę diabłu”, nie jest prawdziwym lekarzem.

Lekarz, który nie szuka prawdy, który nie jest uczciwy wobec swoich podopiecznych i wobec siebie, nie jest prawdziwym lekarzem.

Lekarz, który bierze pieniądze, za podtrzymywanie ludzi w chorobie, nie jest prawdziwym lekarzem. Nie jest nim, jeśli wypisuje po raz drugi, trzeci i dziesiąty, te same leki. Nie jest nim, gdy mówi swojemu podopiecznemu, że choroba jest nieuleczalna. Nie jest nim, gdy nie potrafi znaleźć przyczyny choroby. Nie jest nim, gdy nie zna swego pacjenta, gdy nie poznał jego stylu życia, odżywiania, sposobu myślenia, gdy nie odbył z nim szczerej rozmowy.

Lekarz, który bazuje jedynie na systemie kształcenia lekarzy, opanowanym przez farmację, nie jest prawdziwym lekarzem. Nie jest nim, gdy nie szuka wiedzy w medycynie naturalnej, w klasycznej medycynie chińskiej, w ajurwedzie, w ziołolecznictwie, w psychologii, duchowości, dietetyce.

Lekarz, nie jest prawdziwym lekarzem, gdy sam jest chory, gdy jego rodzina choruje. 

Nie jest nim, gdy nie ma w nim radości, gdy nie jest przyjacielem swoich podopiecznych, gdy nie darzy ich miłością.

Lekarz, który jest częścią systemu opieki zdrowotnej, nie może być prawdziwym lekarzem, bo uczestniczy w kłamstwie i zbrodniach tego systemu.
Nie jest prawdziwym lekarzem ktoś, kto boi się odpowiedzialności i chroni się pod płaszczem systemu.

Nie jest prawdziwym lekarzem ten, kto nie buntuje się przeciwko systemowi, który wypompowuje z budżetu i z ludzi pieniądze, nie dając prawie nic w zamian, nie dając pełni zdrowia, a jedynie nadzieję na brak postępów choroby.

Nie jest prawdziwym lekarzem ktoś, kto zajmuje się swoimi chorobami a nie zdrowiem, kto nie daje przykładu swoim podopiecznym, jak dbać o zdrowie.

Nie jest prawdziwym lekarzem ktoś, kto boi się głosić prawdę.

Nie może być lekarzem ktoś, w kim nie ma współczucia. Nie może, bo lekarz, który nie jest szczery, żyje krótko, bo współczucie go zabija. Taki lekarz przejmuje choroby swoich pacjentów. Współczucie u lekarza może iść w parze jedynie ze szczerością, z prawdą, z byciem prawdziwym lekarzem.

Stąd właśnie u lekarzy taka znieczulica. Jest ona samoobroną przed współczuciem, wyrzutami sumienia z powodu zła, jakie wyrządza uczestnicząc bezkrytycznie w działaniach systemu, z bycia nieuczciwym, bycia hipokrytą, bycia chorym członkiem chorej medycyny.

Nie jest lekarzem, bo odszedł od idei głoszonej przez Hipokratesa, nie rozwija się w jej duchu.

Lekarz by stał się prawdziwym lekarzem, musi stać się przewodnikiem w samouzdrawianiu. Tak, bo tylko taki proces przemiany z choroby w zdrowie jest możliwy, bo choroba nie jest tylko czymś na poziomie ciała, jej przyczyna tkwi zawsze w umyśle, lub jest przez niego prowokowana, bo jest sygnałem ciała w stronę umysłu o przyczynie dysharmonii.

Tylko samouzdrawianie jest możliwe, a lekarz, to ktoś, kto pomoże choremu to zrozumieć i ten proces zmian przeprowadzić.

By lekarz stał się naprawdę skuteczny musi działać na wszystkich poziomach, czyli musi się stać tym, kogo tak krytykuje i zwalcza – trenerem, szamanem, psychologiem, uzdrowicielem i duchowym przewodnikiem, bo tylko ktoś, kto rozumie wszystkie sfery człowieka (cielesną, mentalną i duchową) może mu pomóc.

Lecz by lekarz takim lekarzem się stał, zmienić się musi wszystko, czyli system. Wszystko musi zostać odwrócone: trzeba pozwolić istnieć naturze, a zdrowie jest jej częścią w naturze człowieka, wtedy choroba sama odejdzie.

Lekarza powinno się opłacać za utrzymanie zdrowia, a nie za zajmowanie się chorobą – od tego trzeba zacząć. Wtedy będzie miał motywację do pracy nad sobą, by zrozumieć człowieka, jego konstrukcję, pochodzenie chorób, ale przede wszystkim źródło zdrowia i sposoby na jego utrzymanie.

Im większe będzie to zrozumienie, tym więcej tego zrozumienia spłynie na jego podopiecznych, tym więcej będzie profilaktyki, a tym mniej zajmowania się chorobami. 

W skrajnym przypadku cały koszt dla przeciętnego człowieka ponoszony wspólnie z innymi podopiecznymi będzie płacą dla lekarza, a nie kosztem utrzymania systemu, ze szpitalami, drogą aparaturą, reklamami leków, oraz tysiącami „szczurów”, korzystających, czytaj trwoniących góry pieniędzy, przy okazji działania tego mechanizmu będącego połączeniem polityki, biznesu i innych wielu niepotrzebnych śmieci.

Lekarz świadomy tego, iż to zdrowie jest naturą człowieka, zaszczepi tę świadomość podopiecznym. W takim przypadku wystarczy, iż podsunie kilka narzędzi by tę świadomość podtrzymać, kilka narzędzi służących działaniom ludzi w codziennym życiu, a średnia szczęścia, radości podniesie się, bo to właśnie poczucie szczęścia, wypływająca z niego radość podtrzymują zdrowie.

Prawdziwy lekarz musi to zrobić, by osiągnąć spełnienie jako lekarz, a nie trybik w maszynie podtrzymującej choroby.

Prawdziwy lekarz różni się od członka systemu tym, jak patrzy na swojego podopiecznego. Patrzy inaczej, głębiej, współczująco, z uśmiechem, radością, ze świadomością bycia lekarzem-człowiekiem. Patrzy jak na przyjaciela, jak na człowieka, a nie jak na ofiarę, jak na źródło pieniądza, z obojętnością, pogardą, nienawiścią, brakiem szacunku, kogoś, kogo można bezkarnie wykorzystać.

I to byłoby na tyle.


Piotr Kiewra

środa, 11 stycznia 2017

Pokonać raka. Dżungla

Z cyklu: Niesamowite historie 

Gdy rozmawiam z przyjaciółmi, często stwierdzam, iż w życiu jest wiele magii. Jest na każdym kroku, lecz trzeba się ją nauczyć dostrzegać. I ... Nawet sceptycy, po jakimś czasie zauważają, że tak jest w istocie.
Magia to coś, co się przytrafia wrażliwym, tym, którzy patrzą w głąb, tym, którzy żyją pełnią i żyją uważnie, czyli zauważają związek między własnymi myślami, a zdarzeniami w życiu. Przytrafia się dzięki otwartości na wszystko, co niesie życie i akceptacji tego wszystkiego, bez względu na to, jak to wygląda w tej chwili.

Magia uczy akceptacji, współczucia, wdzięczności, bezinteresowności. Uczy bycia nieoceniającym, uczy bycia.
Uczy też bycia zdrowym. Oto, co usłyszałem kiedyś właśnie o zdrowiu. To czysty przypadek, to czysta Magia.

W samolocie, tuż obok mnie zajął miejsce szczupły, pełen energii, uśmiechnięty mężczyzna. Jego uśmiech nie był do niego przyklejony, nie był maską na twarzy, pochodził, gdzieś ze środka. To się czuło. I był rozmowny. Rozmowa z nim, była ową magią.

Ledwie zajęliśmy swoje miejsca, w oczekiwaniu na start, przywitaliśmy się. Zapytał mnie o cel lotu. Odpowiedziałem, i z kolei ja zapytałem o jego cel. Z uśmiechem wyznał, że leci wprost do dżungli. Powiedział też coś o magii. Gdy zapytałem go o to, jak ją odkrywa, opowiedział mi swoją historię.

- "Jestem biznesmenem. Całe życie zarabiałem pieniądze. Były one dla mnie ważniejsze niż ludzie, niż ja sam i moje zdrowie. To się zmieniło. Zdecydował o tym przypadek, owa magia. Otóż kiedyś leciałem, tak jak dziś, samolotem. Z tym, że wtedy leciałem w celach biznesowych. Usiadł przy mnie jakiś dziwny człowiek i po jakichś tam kilku godzinach lotu, po tym, jak mi się dobrze przyjrzał, powiedział jedno zdanie: - "Potrzebujesz przez rok zamieszkać w dżungli."

Nic więcej nie powiedział. Od tej pory był cicho. A i ja się nie odzywałem. Pomyślałem, iż jest jakiś pomylony. Zupełnie był dla mnie obojętny, a o jego słowach prawie zapomniałem.

Pół roku później, zachorowałem. Lekarze stwierdzili raka. Byłem załamany. Najpierw postanowiłem się leczyć. Zacząłem wydawać na to fortunę, lecz to leczenie mnie uśmiercało, czułem, iż jestem coraz słabszy i,  że nie ma już dla mnie ratunku. 

Usiadłem kiedyś w domu, w ciszy, wyciągnąłem plik banknotów i zacząłem się im przyglądać. Patrząc na nie wspomniałem całe moje życie, to ile było warte, i to ile ja jestem wart. Doszedłem do wniosku, że moja wartość to moje pieniądze, a ja jestem zerem - maszyną do ich zarabiania, nikim więcej.

Później zacząłem się zastanawiać, co mógłbym za nie kupić, skoro nie mogę kupić zdrowia, dłuższego życia, to może kupię sobie, choć kilka chwil ciszy, ucieczki od tego, co do tej pory, czegoś zupełnie innego.

Wtedy, nagle gdzieś w środku mnie, usłyszałem ponownie te dziwne słowa, dziwnego człowieka z samolotu: „Potrzebujesz przez rok zamieszkać w dżungli.”

Gdy tylko ta myśl mną zawładnęła, dosłownie pół godziny później, spotkałem człowieka – przyrodnika, który szykował wyjazd do jakiejś głuszy i szukał funduszy na tę misję. Bez zastanowienia powiedziałem, że dam ile potrzeba, pod jednym warunkiem, iż zabierze mnie. No, i …
Rzuciłem wszystko i ruszyłem, by ostatnie chwile życia spędzić w dżungli, wśród dzikusów.

Wyruszałem zatruty: strachem przed śmiercią, z zatrutym lekami i odżywianiem ciałem, z głową zatrutą wiedzą, pieniędzmi, chorymi ambicjami. Miałem wielką nadwagę na ciele, pełno śmieci w głowie i zupełnie niewidoczną duszę.

Gdy znalazłem się na miejscu zacząłem rzygać. Dosłownie. W pierwszych dniach, cokolwiek nie zjadłem, rzygałem. O czymkolwiek nie pomyślałem, rzygałem. Gdy stawiałem jakikolwiek krok, rzygałem. Ale czułem się coraz lżejszy. Bałem się, że tak będzie każdego dnia, do końca, że tak wygląda umieranie.

Ale wraz z lekkością przyszły do mnie jakieś wewnętrzne wibracje. Z każdą wyrzyganą monetą, każdym biznesowym słowem, z każdym wyrzyganym marzeniem i celem, z każdym cywilizacyjnym – materialnym pragnieniem, byłem coraz bardziej wolny. 

Czułem się lepiej bez ubrań i wszelkich innych "zdobyczy".

Najpierw głodowałem, przez kilka tygodni. Później zaczęły mi smakować owoce, to, co dzicy jedli w dżungli. A oni niczego nie gotowali, nie smażyli, po prostu coś spadło z drzewa, coś wykopali, zerwali z krzewu i jedliśmy. Też stałem się dziki.

Poczułem tę dzikość. To była niesamowita energia. Stałem się jak młody chłopak, skakałem, wspinałem się po drzewach, pływałem w rzece, chodziłem na boso, po skałach, po sawannie, wśród dzikich zwierząt.

Poczułem, że jestem w raju. Zauważyłem, że tym jest raj, tym wszystkim, co pozostaje, gdy się wyrzyga cywilizację, materię, obiadki na talerzach, przebiegle uśmiechniętych kucharzy, partnerów biznesowych i klientów, politykę, umowy, związki, zasady, teorie, słowa i myśli.

Pod sam koniec, nie mogłem uwierzyć tylko w jedną rzecz, iż to już się kończy. Minął rok, choć trwał wieczność. Zapomniałem, naprawdę zapomniałem o świecie, o sobie. Zapomniałem nazwiska i imienia, o sprzedawaniu i kupowaniu, o bólu. Zapomniałem o chorobie.

Czekałem na śmierć, a przyszło życie. To jest właśnie Magia. Wielka Magia.

Wraz z chorobą, którą byłem ja, mój umysł, cała to stworzona myślą cywilizacja, pozbyłem się myślenia o przeszłości i przyszłości.

Uświadomiłem sobie, że raj to nic innego jak teraźniejszość, wolność od wszystkiego i do wszystkiego, przede wszystkim wolność od przywiązania do życia. I wtedy zdarza się życie. Zdarza się zdrowie.

Wróciłem do cywilizacji, ale tylko na powierzchni. Wróciłem, by pomóc innym, odnaleźć to, co ja odnalazłem: duszę, siebie, wolność.

Bywam nadal biznesmenem, do dżungli wracam, tak często jak tylko się da. Ale bardziej jestem aniołem. Dzisiaj biznes jest dla mnie okazją do powtarzania innym tego, co kiedyś mi powiedział w samolocie ten dziwny człowiek. Teraz sobie uświadamiam, iż był to anioł, ktoś taki jak ja.

Oto moja historia. Oto magia. Od tej pory się śmieję i żyję magią."


Wysłuchałem tej opowieści. I dzielę się z tobą, bo jest magiczna. I wiem, że jej potrzebujesz. Potrzebujesz oczyszczenia się, potrzebujesz dżungli. Mówię ci to, jako ktoś, kto od małego dziecka jest dziki, bo często bywa w dżungli, a właściwie ciągle w niej jest.


Piotr Kiewra