środa, 26 lutego 2014

Półmaraton „na patelni”, a „idea” Romka

Do XXVII Półmaratonu Solan w Nowej Soli zgłosiło się 270 kobiet i mężczyzn, wystartowało 184. Przyjechali z różnych części Polski, ale pobiegli też zawodnicy i zawodniczki z Ukrainy, Kenii oraz USA.
To co mnie interesowało, to pytanie: dlaczego biegną?
Jedyną rzeczą, którą wiedziałem od samego początku, to była odpowiedź na pytanie, dlaczego ja biegnę. Z podsłuchanych rozmów, z pytań, które zadałem różnym uczestnikom, z obserwacji, które poczyniłem, z wywiadów udzielonych spikerowi dowiedziałem się dlaczego biegną inni. Oto te powody (na pewno nie wszystkie):
• Niektórzy biegną, bo postawili sobie taki cel.
• Biegną by ukończyć.
• Ktoś pobiegł, bo chciał sobie lub komuś udowodnić, że da radę.
• Inni biegną ponieważ uważają, że w wieku 50, 60 i siedemdziesięciu lat nie jest jeszcze na nic za późno.
• Jeszcze inni, a szczególnie ci z największym biegowym stażem, biegną dlatego, że jest za wcześnie by rezygnować.
• Dla wielu jest to etap przygotowań w drodze do cyklu maratonów
• Ktoś pobiegł w ramach przygotowań do jeszcze trudniejszej konkurencji – do triathlonu.
• Największa część biegaczy i biegaczek wzięła udział, bo lubi biegać. Biegają rekreacyjnie i start w półmaratonie potraktowali jako formę rekreacji. Na co dzień jestem w tej grupie, ale tym razem powód był inny i wymieniam go poniżej.
Ja pobiegłem, by dać ci przykład i pokazać przykłady innych.
• Najbardziej intrygujący jednak był powód jednego z uczestników, który nazwałem „ideą Romka” (szczegóły poniżej).
Jest godzina dziewiąta. Startują do swoich „mini biegów” dzieci i młodzież. Blisko linii startu, w cieniu budynku, zastanawiam się co będzie o jedenastej, gdy wystartujemy do biegu głównego. Dystans ponad 21 kilometrów. Temperatura z każdą chwilą rośnie. Chyba tylko Kenijczyk obojętnie przyjmuje informacje o temperaturze. Pozostali obawiają się efektu „patelni”. W tym roku nikt, poza nim, nie trenował i nie biegał w takich warunkach. Jeszcze 3 dni przed zawodami temperatura była raczej listopadowa.
Trudno – mówię sobie. Do zimna jestem przygotowany. Lata morsowania sprawiły, że zimno nie robi na mnie wrażenia, teraz czas sprawdzić, jak reaguję na upał.
Popijam sporą dawkę noni, kilku innych biegaczy, również. Wśród biegaczy długodystansowych to popularny napój.
Ruszamy punktualnie. Romek, mój znajomy z Nowej Soli, nauczyciel, startuje w tych zawodach po raz dwudziesty siódmy. Jest jednym z najstarszych biegaczy w stawce. Traktuje to jako sprawdzian wytrzymałości na … ból. Ma od dłuższego czasu problem z podudziem i stopą. Mówi: „mój cel – ukończyć bieg”. Zaczynam z Romkiem od ostatniego miejsca w stawce, on już do końca pozostaje na tej pozycji. Wie przynajmniej, że już go nikt nie wyprzedzi na trasie. Bardzo mi się spodobała ta idea – później powiem, dlaczego.
To jest mój pierwszy półmaraton. Przyjechałem tu się uczyć i obserwować.
Z tyłu dzieje się więcej ciekawych rzeczy niż na przedzie. Tu jest więcej walki z samym sobą, mniej z rywalami. Tu walczą ci którym dokuczają skurcze, ból kolan lub … kto jeszcze wie co. Nie wszyscy się skarżą. Właściwie to nikt się nie skarży. Tu wszystko widać jak na dłoni. Tu nie ukryjesz, iż twoje lewe kolano lub stopa „strajkuje”.
Tu biegną ludzie, dla których ukończenie biegu znaczy więcej niż duże pieniądze, więcej niż prestiż, więcej niż pokonanie kolejnej granicy, kolejnego rekordu. Tutaj się pokonuje swoją słabość, często wielki ból. Tu się realizuje wielkie postanowienia o powrocie do zdrowia, do sprawności, o utracie nadwagi. Tu się buduje swoją wartość w swoich oczach, przede wszystkim w swoich.
Za nami już tylko karetka zamykająca wyścig.
Po kilkuset metrach wspólnego biegu z Romkiem, mówię: „Ja biegnę swoim rytmem. Zobaczymy się na mecie. Trzymaj się!”
Zaczynam wyprzedzać kolejnych biegnących. Wielu z nich ruszyło za szybko. Przecenili swoje możliwości, dali się ponieść emocji i chcieli „sprawdzić” szybkonogiego Kenijczyka, albo nie wzięli pod uwagę tego, iż jest upał. Słychać jak ciężko dyszą. A to dopiero … pierwszy kilometr.
Myślę sobie – „jednak wolę zimno”.
Na pierwszym okrążeniu (ok. 7,5 km) testuję trasę. Ani jednego drzewa, które by rzucało choćby najmniejszy cień. Budynki owszem zacieniają, ale … chodniki, a my biegniemy jezdnią. Asfalt, bruk, obok jeżdżące samochody i spaliny. Grzeje z góry, a jeszcze większy żar bije od spodu, z „patelni”. Dosłownie czuję temperaturę asfaltu mimo grubej podeszwy butów.
„W samo południe”. Bieg w samo południe.
Najlepsi pokonają trasę w godzinę i parę minut, najsłabsi w około trzy godziny. Ja zaplanowałem sobie godzinę i 45 minut. To tempo 5 minut na kilometr. W tych warunkach to całkiem nieźle. W moim lesie bywało lepiej, nawet o dziesięć minut. Zobaczymy na mecie (ostatecznie: 1:48:46, czyli blisko planu).
Dla mnie przyzwyczajonego do biegania w „puszczy”, takie warunki to coś zupełnie nowego. Tam spokój, cisza, dowolna „ilość” cienia, miękkie podłoże: mech, trawa, piasek. Tam tlen „kapiący” z liści i igieł prosto do płuc. A tu … miasto: twardo, hałaśliwie, gorąco, sucho, dwutlenek węgla i … gorąco. To jest chyba największy problem. Stopy palą od spodu. Sztywnieją ścięgna w podudziach, sztywnieją mięśnie ud. Zatrzymuję się na punkcie z wodą i napojami, i doświadczam … drżenia mięśni nóg. To też coś nowego: efekt twardego podłoża i „ucieczki” elektrolitów. Na leśnych ścieżkach nigdy to mi się nie przytrafiało. Zawodowcy biegną z butelkami specjalnych napojów izotonicznych, a amatorzy „na żywca”. Teoretycznie wszystkie tajniki znam, ale uznałem, że mi to niepotrzebne. Chyba zmienię zdanie.
Jest, jak jest. Trudno. „No dalej!” – popędzam siebie.
Temperatura przy asfalcie to prawie 60 stopni, na wysokości głowy chyba ze czterdzieści, w cieniu 30.
Popijam zimnej wody. Od razu lepiej. Część wody na głowę, na kark. Do rąk biorę gąbki nasączone wodą. Wyciskam powoli, tak by starczyło do kolejnego punktu. Myślę: „Nie poddam się. Nie, to niemożliwe, tu się nikt nie poddaje.” Te osoby, które wyprzedzam na trasie – tak to oceniam – są bardziej zmęczone. Ciężko dyszą, patrzą tylko pod nogi. Ja obserwuję trasę, odpowiadam gestem ręki do ludzi stojących z boku, przy trasie. Dodają otuchy – to miłe.
I jeszcze jedna różnica między miejskim i leśnym bieganiem – obecność rywali. Rywal sprawia, że biegnie się inaczej. Jest jednak trochę stresu. Czuję to u siebie, ale obserwuję też u innych. W momencie gdy kogoś wyprzedzam, zauważam, iż ta osoba przyspiesza. Dzieje się to podświadomie. Wyprzedzany podejmuje wyzwanie, czasem krótkie, chce sprawdzić, czy da radę. Po chwili się poddaje. Zauważam to za każdym razem przy wyprzedzaniu. U mnie też podobne zjawisko zaobserwowałem. Po wyprzedzeniu jednego z rywali przypuścił on kontratak, wyprzedził mnie, a ja odpowiedziałem. Walczyliśmy tak ramię w ramię kilka kilometrów. Nie planowałem takiego ścigania, a jednak się zdarzyło. Tak to już jest wśród ludzi – nasze życie to nieustający wyścig z innymi. W samotnym biegu jest jednak inaczej.
Po lewej stronie, za taśmą widzę czołówkę biegu. Już są po nawrocie. Mijamy się. Oni „fruną” nad asfaltem. To zupełnie inna technika biegu. Płynnie, długim krokiem. W jednym szeregu, obok siebie: Kenijczyk i Ukrainiec. Młodzi chłopcy – dwadzieścia parę – trzydzieści lat. Lekko, swobodnie, szybko – po prostu „odlatują”. Po „naszej” stronie wygląda to inaczej. Rozumiem: tam zawodowcy, tu amatorzy.
Rozumiem też to, iż różnimy się postawionymi celami. Takie są właśnie biegi długie: maraton, półmaraton – tu stają obok siebie ludzie, którym chodzi o zupełnie różne wartości. I to jest piękne.
Kenijczyk, Ukrainiec, przyjechali tu z daleka … do pracy. Co prawda startują dla zarobku, to jest ich profesja, z tego żyją, ale jednocześnie jest to ich pasja. Widać to w każdym kroku, w pięknie ich ruchu. Cieszę się, iż to widzę na żywo. W czołówce biegnie też sporo kobiet. Są równie twarde jak mężczyźni. Wniosek: biegi długie są dla wszystkich i dla wszystkich niosą takie same zalety.
Powody dla których startują inni? Te oficjalne wymieniłem na początku, a te nieoficjalne i prawdziwe? Każdy z uczestników poszukuje tu różnych wartości. Jakich wartości? Nikt tu otwarcie o nich nie mówi, ale łatwo to zauważyć. Sporą część zaobserwowałem i znajdziesz je w różnych miejscach tego felietonu.
Kocham tych ludzi. Widzę, iż oni kochają siebie, szanują siebie, biegają dla siebie. Kochają też innych ludzi. To widać. Oddają swoje napoje, pomagają, gdy ktoś ma skurcze, pomagają, gdy ktoś „zalicza” upadek. Motywują: „dasz radę”, „trudno – mnie też boli, ale biegnę”. Tu się łatwo nawiązuje kontakty, tu się mówi „jednym językiem”.
Trudno to zrozumieć komuś, kto w bieganiu widzi „ogłupiające i bezsensowne zajęcie”. By zrozumieć – jest na to rada: biegaj! Niekoniecznie na zawodach. Biegaj, i tyle… Każdy może. Naprawdę każdy. Stan przedzawałowy, wiek, nadwaga, brak czasu – to tylko wymówki. Biegaj, truchtaj, uprawiaj marszobieg, najlepiej od dziś.
Biegnę dalej.
Jest coraz gorzej. Mięśnie sztywnieją, w gardle zasycha, stopy „się palą”. Przychodzą dziwne myśli: „co ja tu robię”, „to mój pierwszy i ostatni raz”, „chyba zaraz zejdę”. Ale nikt nie schodzi. Za chwilę zmieniam „melodię”: „nie jest tak źle”. Pytam siebie: Co czują inni? Niektórzy mają nadwagę, są gorzej przygotowani, są dużo starsi, mają dolegliwości. Ja wytrzymam, bo oni wytrzymują. Pewnie jest też odwrotnie, oni patrzą na mnie i myślą: „on biegnie, dlaczego ja miałbym nie dobiec”.
To już połowa dystansu. Zauważam, iż po każdym punkcie z wodą i napojami moje myślenie jest bardziej pozytywne. Zaczynam więc planować sobie kolejne etapy, od jednego punktu z napojami do drugiego. To znacznie podnosi ducha walki.
Na kolejnym nawrocie widzę karetkę zamykającą wyścig. Uświadamiam sobie, iż – być może – to jest powód takiej mobilizacji u biegających. Nikt nie chce tam trafić. Może to dziwna i śmieszna myśl, ale naprawdę to bardzo mobilizujące – widzieć i czuć za sobą karetkę.
Mijam kolejnych zawodników.
Po drodze mijamy też prysznic. Ktoś, po prostu, podłączył wąż ogrodowy i polewa biegnących. Po takim prysznicu ochota do walki wzrasta niebotycznie, wątpliwości i negatywne myśli znikają definitywnie. Nasz dobroczyńca jest bezinteresowny. Współczuje biegnącym i wymyślił sposób by im pomóc. Tak o nim myślę, tak go chwalą inni biegnący: „Fantastyczny – dobry, młody człowiek”.
Taki drobiazg a jak zmienia sposób myślenia. Kilka kropel zimnej wody a jak definitywnie różne myśli – przed i po: zniechęcenie i nadzieja, wahanie i pewność, „nie” i „tak”. W takich chwilach zaczyna się rozumieć rzeczy, które w innych sytuacjach trzeba by „rozgryzać” przez wiele lat. Często w życiu nie zdajemy sobie sprawy z tego, że zniechęcają nas nic nie znaczące drobiazgi, a inne wydawałoby się też nieduże – z kolei zachęcają, motywują. Łatwo jest zrezygnować z byle powodu i łatwo wytrwać poprzez drobną zmianę – zmianę sposobu myślenia. Trzeba było takiego przykładu, by to sobie uświadomić. To jest mój kolejny zysk z udziału w tym biegu.
Nasunęło mi się kolejne porównanie, doświadczenie. Na moich przebieżkach w lesie droga wydaje się sama skracać, często jestem zdziwiony, że tak szybko przebiegłem zaplanowaną lub dłuższą od zaplanowanej trasę. Tutaj jest odwrotnie. Każde okrążenie to jak osobny półmaraton. Kilometr rozciąga się do kilku. Biegniesz i biegniesz a tu nic nie ubywa. W końcu zdaję sobie sprawę, że to mój umysł „bawi się w takie igraszki”.
Po dwóch okrążeniach już wiem: na pewno dobiegnę. Inni też chyba nabrali już pewności. Widać to po determinacji, po ruchach pełnych bólu, ale ciągle do przodu. Widać to w oczach, wyrazie twarzy. I co ciekawe, ta pewność rośnie z każdym krokiem.
Ciężko, z trudem, ale nie poddają się. Publiczność to zauważa. Docenia to oklaskami i okrzykami. Warto takie rzeczy widzieć. To właśnie takie obrazki się zapamiętuje. Ból, zniechęcenie szybko ulatują na mecie, pojawia się radość – mimo zmęczenia. Właśnie przed chwilą tego doświadczyłem.
Cieszę się z tego co tu zobaczyłem i co poczułem, ale więcej radości daje mi obserwowanie jak się cieszą inni. Minąłem linię mety. Wolno, w swoim zaplanowanym tempie. Wielu innych biegaczy, mimo, że przed chwilą słaniali się na nogach, albo chwilami maszerowali, stać jeszcze na finisz. Chcą koniecznie urwać sekundę lub dwie, minąć przynajmniej jednego rywala. Czasem ma się wrażenie, że w tej walce z tym jednym, sto czterdziestym drugim na mecie zawodnikiem, jest „gra” o mistrzostwo, wręcz o życie. To jest niesamowite i wzruszające.
Przestaję się dziwić, że tylu ludzi przyjeżdża z daleka. Kilku dostaje nagrody materialne, ale cała reszta dostaje innego rodzaju nagrody, dla nich zdecydowanie większej wartości. W czasie biegu ludzie rzucają sobie wyzwania: „jak ukończę, to zrobię wreszcie …, jak dobiegnę to …”. Te wyzwania później realizują. Wiem, bo sam też takie wyzwania sobie rzuciłem.
To był taki mały, lokalny półmaraton. W wielkich, światowych maratonach Nowym Jorku, Bostonie, Londynie czy Berlinie bierze udział często kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Przestaję się dziwić, że jest ich tylu. Trzeba było pobiec, by to zrozumieć.
Po zimnym prysznicu na ulicy, tuż po ukończeniu pojawia się myśl – pytanie: „a kiedy i gdzie pobiegnę kolejny raz”. Idące za tym pytaniem postanowienie świadczy o tym, iż istnieje jednak pewna magia biegania, magia maratonów i półmaratonów. I co się okazuje? Im trudniej – tym lepiej, tym większa satysfakcja.
Pokonywanie siebie to wielka sprawa.
Często po dłuższym czasie nie pamięta się rywali, których pokonaliśmy ale pamięta się tę radość z pokonania własnej słabości. To jest ten czar, ten urok i siła biegów długich.
Oto kolejne ważne spostrzeżenie: wartość bólu. Większość ludzi, kojarzy ból z czymś czego należy unikać. Biegający czują i rozumieją ból zupełnie inaczej. Rozumieją to jako coś dzięki czemu dowiadujemy się dużej części prawdy o sobie. Rozumieją, że ból jest nieodzowny, że jest czymś czym się okupuje sukces. Rozumieją, że można się nauczyć pokonywać ból, a dzięki temu można znacznie więcej osiągać. Ta umiejętność może być wykorzystana w każdej dziedzinie życia. I jest to prawda. Ludzie biegający długie dystanse są zdecydowanie bardziej odporni na stres. Częste odczuwanie bólu podnosi u nich znacznie próg odporności na ból i w ten sposób, to co odczuwają w czasie wysiłku, odczuwają nawet jako rzecz przyjemną. Dla wielu biegających ból jest pożądaną wartością.
Poznaj tę wartość, a zdobędziesz nie tylko bogactwo lepszego zdrowia ale też znacznie więcej.
No dobrze, starczy. Rozgadałem się, a opisuję przecież tylko jeden półmaraton a nie całe życie.
Jeden bieg a tyle wrażeń. Jeden bieg a tyle ważnych obserwacji – ważnych dla mnie, ale także dla ciebie, drogi czytelniku. Co z tego zachowasz dla siebie – to już jest twój wybór.
Romek ukończył swój XXVII Półmaraton w Nowej Soli, a na dodatek wyprzedził na trasie jednego zawodnika i to o połowę młodszego. Jego satysfakcja jest więc podwójna. I tego mu pogratulowałem.
Jak już powiedziałem na początku, bardzo mi się spodobała idea Romka. Dlaczego? Z kilku powodów. Zrozumiałem ją do końca dopiero po biegu.
Romek wiedział, że co prawda w zawodach będzie ostatni, ale w biegu życia jest już inaczej. Tutaj w wielu sprawach, szczególnie zdrowia, jest pierwszy. Pierwszy nie tylko wśród swoich rówieśników ale i wśród wielu swoich uczniów, często o kilkadziesiąt lat młodszych. Zmęczył go półmaraton, ale dzięki temu, na co dzień, nie męczy go wchodzenie na schody, nie narzeka tak jak wielu wokół.
Romek nikogo nie „ciągnie w dół”, za to wysoko podnosi poprzeczkę, nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Mnie też przekonał do startu w tym biegu. Chociaż przyszło mu to łatwo, to z wieloma innymi ludźmi, w tym i swoimi uczniami, tak łatwo już nie jest. Trudno ich przekonać wykładami, słowami czy felietonami, dużo łatwiej to zrobić własnym przykładem. Romek biega już kilkadziesiąt lat. Brał udział w setkach różnych biegów, w tym w kilkudziesięciu maratonach w Polsce i za granicą. Jest wytrwały. Cały czas daje przykład. To jest jego misja. Dzięki temu w tym półmaratonie pobiegło kilkudziesięciu jego wychowanków. A ponieważ jest na końcu i zakłada to już przed biegiem, łatwo go pokonać. Ale ta przegrana to tylko pozór, tak naprawdę Romek zawsze wygrywa, bo nawet jeśli w biegu jest ostatni, to żeby go pokonać to trzeba w tym biegu wziąć udział. A o to Romkowi najbardziej chodzi. Każdy kto chce go pokonać musi stanąć na starcie. Gdy zrozumiałem tę „podstępną” ideę Romka, ta bardzo mi się spodobała. Jest to najbardziej ciekawy i intrygujący sposób motywowania o jakim słyszałem. Nic, tylko naśladować. Brawo, Romku!
Swoim przykładem motywował oraz wrażeniami z udziału w XXVII Półmaratonie Solan w Nowej Soli podzielił się:
Piotr Kiewra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twoje komentarze są moderowane.